lut 01 2017

#6 - Przebić się na drugą stronę!


Komentarze: 0

Tym razem przerwa była wyjątkowo długa. Z samego pisania o muzyce (i jej słuchania) się nie wyżyje. Zapraszam do kolejnej lektury. Dziś na tapecie prawdziwa „waga ciężka” jeśli chodzi o dokonania i wpływ na muzykę. I nie chodzi tu o jakieś pojechane odmiany death metalu, czy czegoś.

 Zespół, który bywał nazywany „trzecim wielkim”, obok Beatlesów i Stonesów. Mimo bardzo krótkiego czasu, w którym tworzyli, zdążyli zdefiniować rock’n’rolla na nowo. O kim mowa? Zgodnie z obietnicą – o The Doors!

Każdy z członków wywodził się z kompletnie innego stylu. John był wychowany na jazzie. Robby inspirował się muzyką latynoamerykańską, oraz flamenco. Ray został wykształcony w kierunku muzyki klasycznej. Jima Morrisona z kolei bardziej pociągała poezja, aniżeli muzyka. Sam bardziej uważał się z poetę niż muzyka. Pomimo tego, stał się jedną z najbardziej wpływowych postaci w historii muzyki. Idolem swojego pokolenia jak również kilku następnych. Ikoną popkultury.

Drzwi zostały otwarte w roku 1965. Jim Morrison i Ray Manzarek byli studentami tej samej uczelni w Los Angeles. Kiedy Jim zaśpiewał Rayowi tekst do „Moonlight drive”, ostatni z wymienionych stwierdził, że z tego musi być zespół i już. Do współpracy zostali zaproszeni gitarzysta Robby Krieger wraz z perkusistą Johnem Densmore’em. Jedynym warunkiem, jakim postawił Morrison, była nazwa zespołu. Czyli właśnie osławione „drzwi”.

Początki nie należały do łatwych. Ciężko było żółtodziobom gdzieś się zahaczyć, żeby móc zagrać koncert, szefowie klubów nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni do tego, co proponował kwartet. Woleli grzeczne, ułożone granie, muzyka psychodeliczna budziła w nich dużą awersję. Ale pierwsza płyta zmieniła wszystko…

 Jak wspominałem poprzednio, od jej premiery minęło już ponad 50 lat. Mimo upływu półwiecza nadal w radiostacjach można usłyszeć takie utwory jak „Break on through”, „Light my fire”, czy „Alabama song”. I pewnie jeszcze jakiś czas się to nie zmieni. Utwór „Light my fire” osiągnął pierwsze miejsce na liście „Billboardu” (ten sukces powtórzył jedynie „Hello, I love you”).

Na debiutanckiej płycie, zatytułowanej po prostu „The Doors” znajduje się wiele dobrego. Otwierający płytę „Break on through” (który będąc singlem pół wieku temu został praktycznie niezauważony), mocno rozpoetyzowany „The crystal ship” z pięknym popisem klawiszowym Manzarka (jednym z wielu), poddany reinterpretacji bluesowy klasyk Williego Dixona („Back door man”), czy monumentalny „The End”. Nie wspominając już o „Light my fire” (do którego melodia została ułożona w niecałe pięć minut) czy kolejnej wspaniałej reinterpretacji (tym razem zapożyczonej z „Dreigroschen Oper”) - „Alabama song”. Każdy może się zachwycić czymś innym, wielu może stwierdzić, że właśnie tego im brakowało. Według magazynu „Rolling Stone” debiut Doorsów to 49. płyta wszechczasów. Dla mnie spokojnie TOP20, jeśli nie wyżej.

Do historii przeszła sytuacja gdy Morrison i spółka byli supportem dla zespołu The Jefferson Airplane. Podczas ich występu pod sceną stało dwa razy więcej ludzi, niż w trakcie występu głównej gwiazdy wieczoru. Myślę, że dalszy komentarz jest zbędny.

Po jednym z najlepszych debiutów w historii (wydaje mi się, że równie mocno zaczęła tylko Metallica kilkanaście lat później), po upływie dziewięciu miesięcy przyszedł czas, by objawić światu następcę „The Doors”. A były to…

Osobliwe dni. „Strange days”. Nie jest to może album, który przeskakuje poprzeczkę zawieszoną przez poprzednika, ale powiedzieć o nim że jest słaby to się zwyczajnie nie godzi. Domniują utwory krótkie, aczkolwiek powtórzony został zabieg z „jedynki” – długi utwór zamykający album („When the music’s over”). Otwarcie płyty z klawiszowym wstępem do utworu tytułowego zdobyło bezsprzecznie moje serce. Uwagę przyciągają również kompozycje „Love me two times” oraz wymieniona wyżej „Moonlight drive”. Najbardziej znanym kawałkiem z tego krążka jest „People are strange”, który jest również grany po dziś dzień w rozgłośniach, przy czym nie wyróżnia go nic. Może z wyłączeniem tekstu, choć to nie słowa decydują o tym co jest grane w eterze. Jest to dla mnie swoista zagadka, choć rozumiem, dlaczego „People…” znajduje się na absolutnie każdej składance Doorsów od ponad czterdziestu lat.

Po dwóch płytach (czytaj: pod koniec 1967 roku) Doorsi mieli już urguntowaną pozycję w pierwszej lidze po lewej stronie Atlantyku. Po prawej w sumie też, ale jako że wywodzili się ze Stanów to po lewej bardziej. Nadszedł czas zmian – miejscami dość mocnych, miejscami jedynie subtelnych…

„Waiting for the sun” wydana w roku 1968 jest płytą mocno nieoczywistą. Z jednej strony klimaty znane z poprzednich płyt, takie jak „Hello, I love you”, pacyfistyczny „The unknown soldier”, przerażający dzikością „Five to one” (jedna z interpretacji tekstu mówi o rasizmie – w tamtych czasach białych było w USA pięć razy więcej niż czarnych, stąd miał się wywodzić tytuł), czy fantastycznie nabierający dynamiki „No to touch the earth” (będący częścią większej całości – mianowicie „Celebration of the lizard”). Z drugiej strony najwyraźniejszy ukłon dla rytmów latynoskich, który został mocno doceniony zarówno przez krytyków, jak też przez fanów („Spanish caravan”), lub coś, co mogłoby spokojnie znaleźć się w repertuarze Elvisa („Wintertime love”). Na szczególną uwagę zasługuje „Love street” – utwór napisany przez Jima dla życiowej partnerki (lub też „kosmicznej przyjaciółki”, jak sam ją określał), Pameli Courson. Klawisze Raya w tym numerze hipnotyzują. Pomimo wolt stylistycznych „Waiting for the sun” jako jedyny album kapeli zajął pierwsze miejsce na liście „Billboardu”. Znaczy sprzedawał się dobrze i ludziom się podobało.

Pozwolę sobie skrócić i uprościć pewne rzeczy jeżeli mowa o czwartej i piątej płycie. „The soft parade” i „Morrison Hotel” nie są dziełami najwyższej próby. Pierwsza z nich ma jeden bardzo mocny punkt – „Touch me”, żywiołowy numer, który jako singel sprzedał się w liczbie ponad miliona egzemplarzy (podobnie jak „Hello, I love you” i „Light my fire”). W drugiej na wzmiankę zasługują trzy kawałki: „Roadhouse blues”, który czerpie mocno z bluesa, ale aranżacja bluesowa z pewnością nie jest, „Waiting for the sun”, gdzie dość prosty rytm napędza całość, oraz „Peace frog”, w którym po raz enty można usłyszeć pozytywne szaleństwo Raya na Hammondzie. Te dwa krążki jedynie udowadniają, że nawet tacy giganci czasami notują obniżkę formy.

Czerpanie z bluesa. Mówią, że na bluesie opiera się wszystko, co zostało stworzone w XX i XXI wieku. Wszystko to może nie, ale powrót do korzeni okazał się kluczem (i rozwinięciem wstępnie obranej drogi na „Morrison Hotel”) do sukcesu szóstej – i jak się niedługo później okaże ostatniej – płyty zespołu z Kalifornii. Nie ma w zasadzie sensu by wymieniać które numery są bluesowe, bo by trzeba było wpisać całą dziesiątkę. Odnotować należy, że na albumie „L.A. Woman” pojawiły się dłuższe formy, niespotykane od płyty „Strange days” (takie jak „Riders on the storm” czy utwór tytułowy). Sądzę, że dobrze się stało. Jeśli chodzi o covery i inspiracje, zespół zapożyczył bluesowy klasyk „Crawling King Snake”, spopularyzowany m.in. przez Big Joe Williamsa i Johna Lee Hookera, a w klawiszowej solówce utworu „Hyacinth house” da się wysłyszeć wpływy Fryderyka Chopina. Z kolei „Riders on the storm” inspirowane było utworem „Ghost riders in the sky” autorstwa Stana Jonesa. Na uwagę zasługują melorecytowane „The W.A.S.P. (Texas Radio and the Big Beat)”, oraz pierwszy singel z albumu autorstwa Robby’ego – „Love her madly”. Album nie powstał bez przeszkód – w trakcie pracy nad nowym materiałem z kapelą pożegnał się jej wieloletni współpracownik i menedżer, Paul Rothchild. Tarcia dotyczyły głównie utworu „Love her madly”, który nie spodobał się Rothchildowi na tyle, że określił go mianem „artystycznego kroku wstecz”. Osobiście tak nie uważam, ale przynajmniej facet miał swoje zdanie.

Po kilku koncertach w grudniu 1970 (ostatnich w pełnym składzie) Morrison wyjechał wraz z Pamelą do Paryża i osiadł tam na stałe. Jedynie sporadycznie kontaktował się z pozostałymi członkami zespołu. Densmore’a na tyle denerwowało pijaństwo Morrisona, że nie wyobrażał sobie dalszej wspólnej działalności. Jednakże wszystko potoczyło się jeszcze bardziej tragicznie…

Dnia trzeciego lipca 1971 roku Jim Morrison został znaleziony martwy w wannie w swojej paryskiej posiadłości. Dokładne przyczyny śmierci nie są znane – sekcja zwłok nie została przeprowadzona, ponieważ nie stwierdzono żadnych znamion przestępstwa (tak działa, bądź też wtedy działało francuskie prawo). Pewne jest jedno – największy rockowy wokalista odszedł zdecydowanie przedwcześnie. Został pochowany na cmentarzu Pere Lachaise w Paryżu. Doorsi bez Jima? No tak, próbowano różnych koncepcji, wydano kilka albumów w różnych konfiguracjach (z muzykami z oryginalnego składu współpracowali m. in. Ian Astbury z The Cult, czy Stewart Copeland z The Police), ale nikt i nic nie mogło zastąpić za mikrofonem „Króla Jaszczurów”.

Morrison był na tyle niepowtarzalną postacią, ze przeszedł do historii jako pierwszy artysta aresztowany w trakcie swojego koncertu. A może nawet pierwszy i ostatni, nie wiem. Rzecz wydarzyła się w stanie Connecticut, w New Haven. Przed koncertem Morrison obściskiwał się dość mocno z fanką. Zajście przyuważył policjant. Jako że policjanci są w przeważającej większości debilami, Jim został wzięty za kogoś innego i po drobnej kłótni policjant użył gazu. Z powodu niedyspozycji wokalisty początek koncertu opóźnił się o ponad godzinę. W trakcie koncertu w charakterystyczny dla siebie sposób Morrison zaczął opisywać to, co stało się w garderobie, śpiewając o „małym niebieskim mężczyźnie”. Mundurowi zaczęli otaczać scenę, aż w końcu Jim został ściągnięty z niej siłą i aresztowany. Wywołało to oburzenie wśród publiczności, która wszczęła zamieszki. Po kilku tygodniach postępowanie zostało umorzone ze względu na brak dowodów.

Do równie ciekawego ekscesu doszło w Miami w marcu 1969. Dzień przed koncertem Jim nawalił się do tego stopnia, że spóźnił się na samolot. Koniec końców udało mu się dotrzeć, ale przetrzeźwieć nie zdążył. Występ zaczął się z godzinnym opóźnieniem. W czasie trwania koncertu Morrison zdążył: zwyzywać publiczność od bandy idiotów, zdjąć kapelusz policjantowi z głowy i rzucić go w tłum (policjant zrewanżował się tym samym), rozebrać się od pasa w górę (po tym, jak został oblany szampanem przez fana). Gdy publiczność zaczęła się rozbierać wraz z nim, zaczął majstrować przy swoim rozporku. Kilka dni po koncercie Morrison otrzymał zarzuty eksponowania przyrodzenia oraz symulowania seksu oralnego z Robbym będąc na scenie. Miał za to trafić na pół roku do więzienia o zaostrzonym rygorze, ale jakoś się tak szczęśliwie złożyło, że nie oglądał świata w kratkę. Sprawa toczyła się aż do jego śmierci.

Dość interesujące zajście miało miejsce w grudniu 1970 w Nowym Orleanie. Jim rozpieprzył mikrofonem podest, po czym odmówił dalszej części występu – tak zakończył się ostatni koncert Doorsów. Przedwcześnie, jak życie Morrisona.

Miało być tylko o Doorsach, ale początek wiosny (tej w koncertowym kalendarzu) skorygował moje plany. Rzecz, o której będzie mowa wydarzyła się w niedzielny, styczniowy wieczór. Miejsce znane wszystkim koncertowym maniakom w Małopolsce – klub „Kwadrat”. Główną gwiazdą wieczoru byli współtwórcy jednej z dwóch największych rewolucji w muzyce – londyńscy punkowcy z UK Subs. Na scenie pojawili się również: były lider zespołu The Adverts, TV Smith, oraz dwie rodzime ekipy: Bunkier oraz iD. O tych drugich nie będę się rozpisywać – nie byli ani odkrywczy, ani interesujący, nie zapamiętałem ani fragmentu tekstu ich autorstwa. Ot, wyszli, pobrzdękali, zeszli. Co do Bunkra – no, tu już była konkretnie zawieszona poprzeczka. Bardzo mocny przekaz („zabijanie jest złe, cokolwiek sobie myślicie”, „faszyzm nie jest rozwiązaniem”), ciekawy sposób na występ (brak jakiejkolwiek setlisty, niedostrajanie gitar w trakcie koncertu – „jebać nutki, ćwierćnutki – jeśli są tu jacyś fani filharmonii, to przepraszam”), charyzmatyczny wokalista („odmówiłem służby wojskowej – stwierdziłem, że nie będę nawet gotował mordercom”). Granie może nie rewolucyjne, ale solidne (szczególnie perkusista na duży plus). UK Subs pokazało się z dobrej strony – Charlie Harper pomimo siedemdziesięciu dwóch lat na karku jeszcze może sporo wyśpiewać. Ogólnie zachowywał się z dużą klasą – normalnie podszedł do baru, wypił browara, porozmawiał z fanami, podpisał parę koszulek… Szacunek. A utwory takie jak „Warhead”, „Emotional blackmail”, „Down on the farm”, czy „Riot” w ogóle się nie zestarzały, wciąż niosą ze sobą moc. Na koniec - TV Smith. Kolejność odwrócona specjalnie, bo ten występ utkwił mi najmocniej z całego wieczoru. No bo jak to się dzieje, że wychodzi sześćdziesięcioletni facet z gitarą na scenę sam i porusza cię do głębi („Generation Y”)? Smith jest bardzo jaskrawym dowodem na to, że nie trzeba obstawiać się milionem instrumentów (choć zdaję sobie sprawę z tego, że jest o to ciężko będąc solistą), by zyskać wspaniały odbiór. Nadmienię jeszcze, że doczekałem się wykonania „Pushed again” z repertuaru Die Toten Hosen. Może jeszcze uda się doczekać występu DTH w Polsce, albo i w Krakowie? Pana Smitha też bym chętnie wysłuchał raz jeszcze. Kawał artysty. Jeśli chodzi o otoczkę: bardzo miło było spotkać i zamienić kilka słów z G., bardzo niemiło było widzieć W., który jak zwykle prowokował i był naćpany (w końcu ktoś się wkurwił i zaczął go dusić), niemiłym zaskoczeniem była słaba frekwencja (choć dla bardziej „aktywnych” uczestników koncertu było to raczej plusem, wszak mieli więcej miejsca na pogowanie).

 

OGŁOSZENIA:

1.       Parę rzeczy udało się zrealizować, a parę nie. Nie dotarłem na Green Day, ani na Bzyka. Natomiast udało się nabyć bilety na Vavamuffin i KATa. Dwa do dwóch na chwilę obecną. Na tą chwilę marzec ma wiele znaków zapytania – Coma? Dżem? Voo Voo? Happysad? Wszystko możliwe, zobaczy się bliżej końca miesiąca. Z marzeń o płytach odpada „Automatic for the people” i „Ride the lightning”, obie są od niedawna moje, choć „Automatic…” jeszcze nie otwarta.

2.       Dość smutna wiadomość jest taka, że grupa Black Sabbath w sobotę w rodzinnym Birmingham zagra ostatni koncert w karierze. Chyba że zrobią jak Scorpionsi trasę pożegnalną a potem wrócą, to byłoby cudnie. Dobrze, że Ozzy solo jeszcze będzie koncertować, może uda się zobaczyć choć jednego giganta… Szacunek za te kilkadziesiąt lat na scenie (i za wymyślenie heavy metalu!) się bezsprzecznie należy.

3.       Ogłoszone zostały dwie mniejsze gwiazdy Impact Festival 2017 (support przed Systemem) – Red Sun Rising oraz Royal Republic. Nic kompletnie mi to nie mówi. Wniosek? Trzeba się doszkolić! Czekam na kolejne gwiazdy, te mniejsze i te większe.

4.       Na sam koniec chciałbym serdecznie polecić dwie rzeczy: koncert „Live at the Hollywood Bowl ‘68” oraz film w reżyserii Oliviera Stone’a zatytułowany po prostu „The Doors”. Bardzo dobry obraz (choć Ray miał inne nieco zdanie), pokazuje i wyjaśnia wiele. Koncert również przedni.

 

 

Ostatnimi czasy zasłuchałem się w R.E.M., jest dobry materiał… Aczkolwiek nie obiecuję, że następna podróż będzie związana z nimi.

kilkaslowomuzyce : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz