Najnowsze wpisy, strona 2


mar 27 2017 #7 - Mistrzowie smutnych piosenek
Komentarze: 0

 Zastanawiałem się dłuższą chwilę, czy zrobić to teraz czy później. Stwierdziłem, że póki co rok 2017 przyniósł jedynie jedną nową fascynację, więc nie czając się dłużej chciałem Państwu przedstawić pewną wspaniałą grupę. 31 lat na scenie. Piętnaście albumów studyjnych. Kilkanaście hitów znanych na całym świecie. Kilka płyt, które mocno wpłynęły na muzykę rockową. Ponad 85 milionów kopii sprzedanych albumów. Po prostu R.E.M.

 

Była końcówka roku 2011. Wtedy to na którejś kolejnej lekcji języka angielskiego prowadzonej przez Panią J. usłyszałem pierwszy raz utwór „UBerlin”. Niby nic się nie zmieniło, ale coś tam powoli podsłuchiwałem. Jasne, że wcześniej znałem takie numery jak „Shiny happy people”, „Everybody hurts”, czy „Losing my religion”, ale na tych trzech stanęło. Do czasu tej lekcji. Co prawda fascynacja eksplodowała dopiero teraz, ale pierwszy krok został uczyniony wtedy. Drugim krokiem było zapoznanie się z utworem „Drive” w wakacje 2013. Za tym poszło kilka innych utworów, jednakże „Drive” zostało ze mną już na zawsze. Trzeci i przedostatni postawiony został dwa lata później – za sprawą zakupu składanki „In Time”, zawierającej utwory z lat 1988-2001. Wystarczy wymienić „Man on the moon”, „Imitation of life”, czy „The sidewinder sleeps tonite”.

 

Czwarty krok uczyniłem z ciekawości. Bo w sumie czemu nie przesłuchać całej dyskografii świetnej kapeli? Żeby ułatwić sprawę sobie i Państwu dzisiejsza opowieść będzie w trzech częściach.

 

Część pierwsza: kultowe początki (1980-1987)

 

Początki „mistrzów smutnych piosenek” datuje się na rok 1980. Lider i wokalista grupy Michael Stipe za nazwę grupy obrał losowy termin ze słownika oznaczający jedną z faz snu. Uwagę krytyków oraz słuchaczy zwrócił już pierwszy singel – „Radio Free Europe” – wydany rok później.  Utwór ten stawał się coraz bardziej kultowy, do tego stopnia, że po latach znalazł się na liście „500 piosenek, które ukształtowały rocka” (z repertuaru R.E.M. znalazło się tam też „Losing my religion”). Stał się również motorem napędowym i znakiem rozpoznawczym debiutanckiego longplaya.

 

„Murmur” jest pierwszą z „wpływowych” płyt w dorobku grupy. Charakterystyczny sposób śpiewania Stipe’a powodował niemałe trudności w próbach zrozumienia tekstów. Bill Berry grał na perkusji szalenie prosto i szalenie wciągajaco zarazem. Wielcy tego świata przyjęli pierwszy krążek bardzo ciepło (do tego stopnia, że „Rolling Stone” uznał „Murmur” za lepszą płytę niż „Thriller” Michaela Jacksona w plebiscycie na album roku 1983). Album został symbolicznym punktem, w którym post-punk przeobraził się w rock alternatywny. Pomimo wszelakiej aprobaty sprzedał się on jedynie w dwustu tysiącach sztuk.

 

Dzięki sukcesowi „Murmur” Zespół dostał zaproszenie do programu Davida Lettermana. Wykonał w nim premierowo utwór, który został później przedstawiony pod tytułem „So. Central Rain”. Wymieniony przeze mnie utwór promował drugi album zespołu – „Reckoning”. Płyta zawiera m.in. dedykację dla zmarłego przyjaciela Stipe’a („Camera”), oraz młodzieńcze wspomnienie basisty Mike’a Millsa („Rockville” – scoverowany w fantastycznym stylu przez zespół 10,000 Maniacs). Trzeci krążek - „Fables of the reconstruction” - różni się nieco od reszty twróczości grupy. Jest to jedyny album koncepcyjny w dorobku R.E.M., traktuje on o mitach, baśniach i legendach w wersji amerykańskiej. Jednym z najpiękniejszych utworów na „Fables…” (oraz jednym z najwybitniejszych patrząc globalnie) jest kompozycja „Driver 8”. Tekst mówi w abstrakcyjny sposób o podróży pociągiem, a riff Petera Bucka nadaje całości pierwiastka magii. Z kolei tytuł dla numeru „Kohoutek” został zapożyczony od jednej z komet, jest to jedna z najwcześniejszych kompozycji grupy, opowiadająca o niespełnionej miłości (jak połowa piosenek na świecie w opinii Pablopavo). „Fables…” wyróżnia się mrocznym, mistycznym brzmieniem na tle innych krążków grupy. Płyta zyskała mieszane recenzje – mimo sporej ilości czasu antenowego dla „Driver 8” i „Can’t get there from here”, krytycy nie byli nazbyt przychylni. Nawet wśród muzyków R.E.M. panuje dwugłos odnośnie tego wydawnictwa. Bill Berry:  „Fables…” jest słabym materiałem”, Peter Buck: „Jestem dumny z tego, jak dziwnie brzmi ten album”.

 

Jeżeli chodzi o następcę „Fables…” („Life’s rich pageant”) to wypada powiedzieć, że żaden zespół, który utrzymywał się na scenie przez wiele dekad nie przeszedł przez karierę suchą stopą. R.E.M. ma kilka słabych punktów w swojej twórczości („Green”, „Monster”, „Up”, „Around the sun”, „Accelerate") – w tym przypadku nie było potwierdzenia reguły przez wyjątek.

 

Rok 1987 przyniósł ze sobą przełom co się zowie. „Document” – piąty album grupy – był trampoliną do masowego sukcesu. R.E.M. z zespołu kultowego w kręgach okołostudenckich stał się gwiazdą największego formatu. Płyta sprzedała się w milionie sztuk na przestrzeni kilku miesięcy. Magazyn „Rolling Stone” okrzyknął Stipe’a i spółkę „najlepszym zespołem rockowym w Stanach”. Krążek niósł ze sobą utwory o zabarwieniu politycznym („Exhuming McCarthy”, „Welcome to the occupation”), jak również piosenki „radiowe” („It’s the end of the world”, „The one I love”). Umieszczenie na płycie ostatniej z wymienionych było strzałem w dziesiątkę – to właśnie ten przebój przyczynił się najmocniej do uzyskania statusu platynowej płyty. „Document” zajął 470. miejsce na liście pięciuset albumów wszechczasów, o której wspominałem w poprzednim wpisie.

 

Część druga: sława i chwała (1988-1996)

 

Na początku 1988 roku R.E.M. było na fali wznoszącej. Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią Warner Bros. Zespół wyważył wszystkie bramy, jakie tylko mógł (koncerty w największych halach i największych stadionach świata). Jakkolwiek pierwsza płyta z omawianego okresu („Green”) nie jest i nigdy już nie będzie moim faworytem, tak należy ją docenić. Zrobił to sam Kurt Cobain, sytuując szóstą płytę grupy w swoim prywatnym TOP50. Bardzo do gustu przypadł mi utwór „World Leader Pretend” (wspaniałe klawisze Mike’a!), jest to doskonały przykład wspaniałego i niedocenianego numeru, który nie został wydany na singlu. Podobnie jak na „Document” mamy do czynienia z kontestacją okołopolityczną (sprzeciw dla działań amerykańskich wojsk w Wietnamie zawarty w tekście „Orange Crush”, krytyka zimnej wojny we wspomnianym „World Leader Pretend”). Na jednym z koncertów promujących album Zespół zagrał całą „Green” od A do Z, by po ostatnim utworze z płyty zacząć grać cały… „Murmur”.

 

Rozwój kariery w przypadku R.E.M. był bardzo zbilansowany. Siódmą płytę w dorobku grupy można porównać do wejścia po schodach na ostatnie piętro wieżowca. „Out of time” ujrzała światło dzienne na początku 1991 roku. Album niósł ze sobą zmianę stylistyki (partie grane na mandolinie czy gitarach akustycznych), jak również dwa wielkie hity. Pierwszym z nich (choć chronologicznie drugim) była piosenka „Shiny happy people”. Wartym odnotowania jest fakt, że to jedyny utwór, który osiągnął miejsce w TOP10 zarówno w Stanach, jak i na Wyspach.

 

O drugim hicie Michael Stipe powiedział: „W naszej karierze można wyróżnić dwa okresy – ten przed „Losing my religion” i ten po nim”. Mandolinowy riff Bucka stał się symbolem lat dziewięćdziesiątych oraz znakiem rozpoznawczym grupy. To właśnie dzięki „Losing my religion” „Out of time” stała się jedyną płytą, która osiągnęła pierwsze miejsce zarówno w Stanach jak i na Wyspach. Sam utwór otrzymał dwie nagrody Grammy, a grupa została okrzyknięta „największym zespołem rockowym obok U2”. Tym sposobem szczyt został osiągnięty. Co prawda po ośmiu latach od debiutu płytowego, ale został.

 

Mówi się, że wejście na szczyt jest łatwiejsze niż utrzymanie się na nim. „Automatic for the people” z roku 1992 było potwierdzeniem dominacji na rynku. Wystarczy wspomnieć, że połowa utworów („Drive”, „Man on the moon”, „The sidewinder sleeps tonite”, „Everybody hurts”, „Nightswimming”, „Find the river”) została wydana jako single, a liczba sprzedanych kopii przekroczyła osiemnaście milionów. Peter Buck i Mike Mills zgodnie uznali, że „Automatic…” jest najlepszym albumem w dziejach grupy. W plebiscycie na sto albumów wszechczasów magazynu „NME” album został sklasyfikowany na 37. miejscu. W warstwie tekstowej album dotyka spraw poważnych, głównie przemijania. Przewija się też wątek narkotyków i zagubienia („Drive”), młodzieńczych problemów („Everybody hurts”), czy krytyki amerykańskich elit poltycznych („Ignoreland”). Jeżeli chodzi o warstwę muzyczną, przeważają utwory w wolnym tempie (z wyłączeniem „Ignoreland”, „Man on the moon” i „The sidewinder sleeps tonite”). „Ignoreland” zdaniem muzyków nie był utworem wybitnym. Do tego stopnia, że swojego koncertowego debiutu doczekał się ponad piętnaście lat od wydania płyty (Vancouver, maj 2008). Zarówno promocji „Automatic for the people” jak i „Out of time” nie towarzyszyła trasa koncertowa. Paradoskalnie zwiększyło to zainteresowanie mediów Zespołem, a w szczególności osobą Stipe’a. Krążyły plotki, że wokalista jest chory na AIDS, mówiono też o raku.

 

W roku 1994 R.E.M. powróciło do koncertowania. Nie powróciło natomiast z dobrym albumem – „Monster” nie powtórzył sukcesu poprzedników. Na single promujące album wybrano utwory „What’s the frequency, Kenneth?”, oraz „Bang and blame”. Drugi z wymienionych utworów był ostatnim hitem Zespołu w Stanach Zjednoczonych. W trakcie koncertu na trasie promocyjnej w szwajcarskiej Lozannie Bill Berry spadł ze sceny doznając wstrząsu mózgu. Głównymi supportami na trasie były takie zespoły jak Sonic Youth czy Radiohead. Wśród krytyków „Monster” zebrał mieszane recenzje. „Rolling Stone” ocenił płytę bardzo wysoko (cztery i pół gwiazdki na pięć możliwych), z kolei „NME” stwierdził, że jest to krążek nagrany wyłącznie po to, by zająć czymś uwagę najwierniejszych fanów grupy. Jedna z piosenek zawartych na albumie ma znaczenie symboliczne – „Let me in” została zadedykowana pamięci Kurta Cobaina, który popełnił samobójstwo 5 kwietnia 1994 roku.

 

W połowie 1995 roku między częściami światowej trasy R.E.M. powróciło do studia. Tego typu manewr został zaczerpnięty od grupy Radiohead i przez kilka następnych lat był powielany przy pracy nad nowym materiałem. Po latach Michael Stipe stwierdził, że „New adventures in Hi-Fi” to jego ulubiony album w dziejach kapeli. Muzycy podczas procesu twórczego otwarcie przyznawali się do inspiracji muzyką Neila Younga, a premiera albumu przypadła na początek września 1996. Największym hitem pochodzącym z krążka „New adventures…” okazał się utwór „E-bow the letter”, w którym swojego głosu użyczyła Patti Smith (jej głos usłyszeć można także w piosence „Blue” z albumu „Collapse into now”). Sukcesu na miarę „Green”, „Out of time”, czy „Automatic…” nie udało się odnieść – rock alternatywny w drugiej połowie lat 90. był w zdecydowanym odwrocie. Moim osobistym faworytem jest kawałek zatytułowany „Leave” (kolejny wyrazisty riff Bucka). Został on w ciekawy sposób okraszony dźwiękiem syreny alarmowej, który niejako nadaje rytm tej kompozycji.

 

Część trzecia: Trio (1997-2011)

 

W roku 1997 doszło do przetasowania w składzie Zespołu. Szeregi R.E.M. opuścił Bill Berry. Grupa jednakże trwała dalej – Berry stwierdził, że gdyby kapela miała się rozpaść z powodu jego odejścia, on zasiadałby nadal za bębnami. Stipe po czasie skomentował odejście perkusisty: „Trójnożny pies to nadal pies – musi tylko nauczyć się inaczej poruszać”.

 

Końcówka dwudziestego wieku nie należała do R.E.M. Pomimo sporego zapotrzebowania na muzykę grupy na Wyspach Brytyjskich album „Up” zaliczył dość spektakularną klęskę. Dobre notowania w UK (jak również w Austrii, Niemczech i Norwegii) nie przełożyły się na sukces sprzedażowy, ani ten na trasie koncertowej. Recenzent magazynu „Q” był zdania, że album nie przypadnie do gustu tym, którzy znają wyłącznie hity z „Automatic for the people”. Przyznał również, że nietypowe zabiegi muzyczne (elektroniczna perkusja) nie są niczym nowym, ponieważ na pierwszych czterech albumach słowa były całkowicie niezrozumiałe.

 

Odwrócenie trendu nadeszło wraz z nowym tysiącleciem. Na płycie „Reveal” muzycy jednoznacznie udowodnili, że nie powiedzieli oni ostatniego słowa. „Imitation of life” – pierwszy singiel promujący album  – okazał się być również pierwszym utworem, który osiągnął szczyt japońskiej listy przebojów.

Na płycie można usłyszeć różnorakie inspiracje. Powstanie „Disappear” stało się możliwe dzięki fascynacji Stipe’a piosenką „How to disappear completely” Radiohead (w tym miejscu wypada wspomnieć, że Michael Stipe i Thom Yorke są serdecznymi przyjaciółmi). Z kolei utwory „Beat a drum”, „Beachball” i „Summer turns to high” zdradzają miłość Mike’a Millsa i Petera Bucka do grupy The Beach Boys. Mocnymi punktami na krążku są również pozostałe single: „All the way to Reno”, oraz „I’ll take the rain”, które zyskały dużą popularność w Wielkiej Brytanii i Europie Zachodniej. Podczas trasy na jednym z koncertów gościnnie wystąpił Bill Berry w utworach „Radio Free Europe” i „Permanent vacation”.

 

W roku 2004 przyszła pora na album „Around the sun”. Fani R.E.M. w Wielkiej Brytanii jak zawsze nie zawiedli – album odniósł komercyjny sukces, a pierwszy singiel („Leaving New York”) dotarł do miejsca piątego na brytyjskich listach. Jednakże muzycy nie byli zachwyceni swoją twórczością na tej płycie. Peter Buck: „„Around the sun” brzmi jak grupa ludzi znudzonych materiałem i tak w rzeczywistości jest.”, Mike Mills: „Krążek okazał się wolniejszy niż to planowaliśmy.” Po raz kolejny mamy do czynienia z zaangażowaniem politycznym (krytyka działań amerykańskiej armii w Iraku w tekście „Final straw”). Niewątpliwą wartością dodaną płyty jest numer o tytule „The worst joke ever”, głównie ze względu na wokal Stipe’a w refrenie. Buck stwierdził po kilku latach, że długo nie mógł pogodzić się z faktem, iż „Around the sun” nie jest tak dobry jak być powinien. Dwa lata później, w październiku 2006 R.E.M. zostało nominowane do Rock’n’roll Hall of Fame. Warto wspomnieć, że stało się to tuż po upływie dwudziestu pięciu lat od scenicznego debiutu (co jest warunkiem do takiej nominacji). Grupa została wprowadzona przez wokalistę Pearl Jam Eddiego Veddera, a wraz z Buckiem, Millsem i Stipe’em gościnnie zagrał Bill Berry (m.in. „Man on the moon” oraz cover „I wanna be your dog” The Stooges).

 

W roku 2008 kapela wydała płytę „Accelerate”. Od dwóch poprzednich wyróżniała się ona większą dynamiką i agresją w warstwie instrumentalnej, niespotykaną od czasów „Document” i „Green”. Proces twórczy trwał bardzo krótko, a według recenzentów (oraz brytyjskich słuchaczy) była to najlepsza płyta od czasów „New adventures in Hi-Fi”. Po zakończeniu trasy promującej „Accelerate” doszło do poważnej narady w Zespole. Muzycy nie byli przekonani co do dalszej działalności pod szyldem R.E.M. W trakcie sesji nagraniowej do albumu „Collapse into now” zapadły ostateczne decyzje…

 

„Collapse into now” to płyta bardzo osobista (tekst do „Discoverer” jest oparty na wydarzeniach z życia Stipe’a w czasach gdy był zafascynowany Nowym Jorkiem). Uwagę przykuwa tekst piosenki „Oh my heart” opowiadającej o miłości do małej ojczyzny. Gościnnie w refrenie „It happened today” można usłyszeć Eddiego Veddera, jak również Patti Smith w utworze „Blue”. Mój numer jeden z tego albumu, jak wspomniałem nieco wyżej to „UBerlin” (nie wiem który raz to napiszę, ale gitara Bucka jest tu nie do przecenienia). Materiał z „Collapse…” nie był nigdy grany na żywo (za wyjątkiem „Mine smell like honey”, które zostało wykonane przez Stipe’a na jednym z koncertów charytatywnych), a muzycy nie ruszyli w trasę.

21 września 2011 roku R.E.M. ogłosiło zakończenie swojej kariery. Dwa miesiące później Mike Mills i Michael Stipe ogłosili w mediach, że opcja powrotu w przyszłości nie wchodzi w grę. Na koniec naszych dzisiejszych rozważań chciałbym zaprezentować swoje subiektywne TOP10 w twórczości Stipe’a i spółki:

 

10. The one I love
9. Rockville
8. Shiny happy people
7. Leave
6. The sidewinder sleeps tonite
5. I’ll take the rain
4. Losing my religion
3. Driver 8
2. UBerlin
1. Drive

 

OGŁOSZENIA:

1.       Czwartek, trzydziesty marca. Na ten dzień zaplanowana jest premiera krążka „Ladinola”, czwartej płyty Pablopavo i Ludzików. Ekscytacja ogromna, trzy kawałki, które zdążyły ujrzeć światło dzienne zupełnie różne od siebie, lecz wszystkie świetne. Przeczuwam, że właśnie na tym będzie się opierać moc tego albumu. Aby do czwartku, mości Panowie!

 

2.       Luty i marzec obfitował w różnorakie koncerty. Kult, Vavamuffin, Lao Che, Voo Voo i wiele innych. Początek kwietnia też zapowiada się nieźle. Na rozkładzie wyżej wymienieni Ludzikowie oraz KAT, oba występy dzień po dniu. W późniejszej części miesiąca zapowiada się przerwa w działaniach okołomuzycznych, aczkolwiek zawsze należy poczekać na rozwój sytuacji.

 

 

3.       „Juwenalia, juwenalia – kto nie pije, ten kanalia!”. Tak zwykło się mawiać, ale koncerty też są ważne. Kto na rozkładzie w królewskim mieście? Oczywiście Kult i oczywiście Lao Che. Poza oczywistościami Coma, Pidżama Porno, IRA oraz Fisz Emade Tworzywo. Czy warto? „Ha, no jasne, że chyba!” Z czasem zapewne lista się poszerzy.

 

Za cel kolejnej podróży zostanie obrana Irlandia. I będzie mowa o pewnej kobiecie o głosie wielkim. Ktoś, coś?

kilkaslowomuzyce : :
lut 01 2017 #6 - Przebić się na drugą stronę!
Komentarze: 0

Tym razem przerwa była wyjątkowo długa. Z samego pisania o muzyce (i jej słuchania) się nie wyżyje. Zapraszam do kolejnej lektury. Dziś na tapecie prawdziwa „waga ciężka” jeśli chodzi o dokonania i wpływ na muzykę. I nie chodzi tu o jakieś pojechane odmiany death metalu, czy czegoś.

 Zespół, który bywał nazywany „trzecim wielkim”, obok Beatlesów i Stonesów. Mimo bardzo krótkiego czasu, w którym tworzyli, zdążyli zdefiniować rock’n’rolla na nowo. O kim mowa? Zgodnie z obietnicą – o The Doors!

Każdy z członków wywodził się z kompletnie innego stylu. John był wychowany na jazzie. Robby inspirował się muzyką latynoamerykańską, oraz flamenco. Ray został wykształcony w kierunku muzyki klasycznej. Jima Morrisona z kolei bardziej pociągała poezja, aniżeli muzyka. Sam bardziej uważał się z poetę niż muzyka. Pomimo tego, stał się jedną z najbardziej wpływowych postaci w historii muzyki. Idolem swojego pokolenia jak również kilku następnych. Ikoną popkultury.

Drzwi zostały otwarte w roku 1965. Jim Morrison i Ray Manzarek byli studentami tej samej uczelni w Los Angeles. Kiedy Jim zaśpiewał Rayowi tekst do „Moonlight drive”, ostatni z wymienionych stwierdził, że z tego musi być zespół i już. Do współpracy zostali zaproszeni gitarzysta Robby Krieger wraz z perkusistą Johnem Densmore’em. Jedynym warunkiem, jakim postawił Morrison, była nazwa zespołu. Czyli właśnie osławione „drzwi”.

Początki nie należały do łatwych. Ciężko było żółtodziobom gdzieś się zahaczyć, żeby móc zagrać koncert, szefowie klubów nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni do tego, co proponował kwartet. Woleli grzeczne, ułożone granie, muzyka psychodeliczna budziła w nich dużą awersję. Ale pierwsza płyta zmieniła wszystko…

 Jak wspominałem poprzednio, od jej premiery minęło już ponad 50 lat. Mimo upływu półwiecza nadal w radiostacjach można usłyszeć takie utwory jak „Break on through”, „Light my fire”, czy „Alabama song”. I pewnie jeszcze jakiś czas się to nie zmieni. Utwór „Light my fire” osiągnął pierwsze miejsce na liście „Billboardu” (ten sukces powtórzył jedynie „Hello, I love you”).

Na debiutanckiej płycie, zatytułowanej po prostu „The Doors” znajduje się wiele dobrego. Otwierający płytę „Break on through” (który będąc singlem pół wieku temu został praktycznie niezauważony), mocno rozpoetyzowany „The crystal ship” z pięknym popisem klawiszowym Manzarka (jednym z wielu), poddany reinterpretacji bluesowy klasyk Williego Dixona („Back door man”), czy monumentalny „The End”. Nie wspominając już o „Light my fire” (do którego melodia została ułożona w niecałe pięć minut) czy kolejnej wspaniałej reinterpretacji (tym razem zapożyczonej z „Dreigroschen Oper”) - „Alabama song”. Każdy może się zachwycić czymś innym, wielu może stwierdzić, że właśnie tego im brakowało. Według magazynu „Rolling Stone” debiut Doorsów to 49. płyta wszechczasów. Dla mnie spokojnie TOP20, jeśli nie wyżej.

Do historii przeszła sytuacja gdy Morrison i spółka byli supportem dla zespołu The Jefferson Airplane. Podczas ich występu pod sceną stało dwa razy więcej ludzi, niż w trakcie występu głównej gwiazdy wieczoru. Myślę, że dalszy komentarz jest zbędny.

Po jednym z najlepszych debiutów w historii (wydaje mi się, że równie mocno zaczęła tylko Metallica kilkanaście lat później), po upływie dziewięciu miesięcy przyszedł czas, by objawić światu następcę „The Doors”. A były to…

Osobliwe dni. „Strange days”. Nie jest to może album, który przeskakuje poprzeczkę zawieszoną przez poprzednika, ale powiedzieć o nim że jest słaby to się zwyczajnie nie godzi. Domniują utwory krótkie, aczkolwiek powtórzony został zabieg z „jedynki” – długi utwór zamykający album („When the music’s over”). Otwarcie płyty z klawiszowym wstępem do utworu tytułowego zdobyło bezsprzecznie moje serce. Uwagę przyciągają również kompozycje „Love me two times” oraz wymieniona wyżej „Moonlight drive”. Najbardziej znanym kawałkiem z tego krążka jest „People are strange”, który jest również grany po dziś dzień w rozgłośniach, przy czym nie wyróżnia go nic. Może z wyłączeniem tekstu, choć to nie słowa decydują o tym co jest grane w eterze. Jest to dla mnie swoista zagadka, choć rozumiem, dlaczego „People…” znajduje się na absolutnie każdej składance Doorsów od ponad czterdziestu lat.

Po dwóch płytach (czytaj: pod koniec 1967 roku) Doorsi mieli już urguntowaną pozycję w pierwszej lidze po lewej stronie Atlantyku. Po prawej w sumie też, ale jako że wywodzili się ze Stanów to po lewej bardziej. Nadszedł czas zmian – miejscami dość mocnych, miejscami jedynie subtelnych…

„Waiting for the sun” wydana w roku 1968 jest płytą mocno nieoczywistą. Z jednej strony klimaty znane z poprzednich płyt, takie jak „Hello, I love you”, pacyfistyczny „The unknown soldier”, przerażający dzikością „Five to one” (jedna z interpretacji tekstu mówi o rasizmie – w tamtych czasach białych było w USA pięć razy więcej niż czarnych, stąd miał się wywodzić tytuł), czy fantastycznie nabierający dynamiki „No to touch the earth” (będący częścią większej całości – mianowicie „Celebration of the lizard”). Z drugiej strony najwyraźniejszy ukłon dla rytmów latynoskich, który został mocno doceniony zarówno przez krytyków, jak też przez fanów („Spanish caravan”), lub coś, co mogłoby spokojnie znaleźć się w repertuarze Elvisa („Wintertime love”). Na szczególną uwagę zasługuje „Love street” – utwór napisany przez Jima dla życiowej partnerki (lub też „kosmicznej przyjaciółki”, jak sam ją określał), Pameli Courson. Klawisze Raya w tym numerze hipnotyzują. Pomimo wolt stylistycznych „Waiting for the sun” jako jedyny album kapeli zajął pierwsze miejsce na liście „Billboardu”. Znaczy sprzedawał się dobrze i ludziom się podobało.

Pozwolę sobie skrócić i uprościć pewne rzeczy jeżeli mowa o czwartej i piątej płycie. „The soft parade” i „Morrison Hotel” nie są dziełami najwyższej próby. Pierwsza z nich ma jeden bardzo mocny punkt – „Touch me”, żywiołowy numer, który jako singel sprzedał się w liczbie ponad miliona egzemplarzy (podobnie jak „Hello, I love you” i „Light my fire”). W drugiej na wzmiankę zasługują trzy kawałki: „Roadhouse blues”, który czerpie mocno z bluesa, ale aranżacja bluesowa z pewnością nie jest, „Waiting for the sun”, gdzie dość prosty rytm napędza całość, oraz „Peace frog”, w którym po raz enty można usłyszeć pozytywne szaleństwo Raya na Hammondzie. Te dwa krążki jedynie udowadniają, że nawet tacy giganci czasami notują obniżkę formy.

Czerpanie z bluesa. Mówią, że na bluesie opiera się wszystko, co zostało stworzone w XX i XXI wieku. Wszystko to może nie, ale powrót do korzeni okazał się kluczem (i rozwinięciem wstępnie obranej drogi na „Morrison Hotel”) do sukcesu szóstej – i jak się niedługo później okaże ostatniej – płyty zespołu z Kalifornii. Nie ma w zasadzie sensu by wymieniać które numery są bluesowe, bo by trzeba było wpisać całą dziesiątkę. Odnotować należy, że na albumie „L.A. Woman” pojawiły się dłuższe formy, niespotykane od płyty „Strange days” (takie jak „Riders on the storm” czy utwór tytułowy). Sądzę, że dobrze się stało. Jeśli chodzi o covery i inspiracje, zespół zapożyczył bluesowy klasyk „Crawling King Snake”, spopularyzowany m.in. przez Big Joe Williamsa i Johna Lee Hookera, a w klawiszowej solówce utworu „Hyacinth house” da się wysłyszeć wpływy Fryderyka Chopina. Z kolei „Riders on the storm” inspirowane było utworem „Ghost riders in the sky” autorstwa Stana Jonesa. Na uwagę zasługują melorecytowane „The W.A.S.P. (Texas Radio and the Big Beat)”, oraz pierwszy singel z albumu autorstwa Robby’ego – „Love her madly”. Album nie powstał bez przeszkód – w trakcie pracy nad nowym materiałem z kapelą pożegnał się jej wieloletni współpracownik i menedżer, Paul Rothchild. Tarcia dotyczyły głównie utworu „Love her madly”, który nie spodobał się Rothchildowi na tyle, że określił go mianem „artystycznego kroku wstecz”. Osobiście tak nie uważam, ale przynajmniej facet miał swoje zdanie.

Po kilku koncertach w grudniu 1970 (ostatnich w pełnym składzie) Morrison wyjechał wraz z Pamelą do Paryża i osiadł tam na stałe. Jedynie sporadycznie kontaktował się z pozostałymi członkami zespołu. Densmore’a na tyle denerwowało pijaństwo Morrisona, że nie wyobrażał sobie dalszej wspólnej działalności. Jednakże wszystko potoczyło się jeszcze bardziej tragicznie…

Dnia trzeciego lipca 1971 roku Jim Morrison został znaleziony martwy w wannie w swojej paryskiej posiadłości. Dokładne przyczyny śmierci nie są znane – sekcja zwłok nie została przeprowadzona, ponieważ nie stwierdzono żadnych znamion przestępstwa (tak działa, bądź też wtedy działało francuskie prawo). Pewne jest jedno – największy rockowy wokalista odszedł zdecydowanie przedwcześnie. Został pochowany na cmentarzu Pere Lachaise w Paryżu. Doorsi bez Jima? No tak, próbowano różnych koncepcji, wydano kilka albumów w różnych konfiguracjach (z muzykami z oryginalnego składu współpracowali m. in. Ian Astbury z The Cult, czy Stewart Copeland z The Police), ale nikt i nic nie mogło zastąpić za mikrofonem „Króla Jaszczurów”.

Morrison był na tyle niepowtarzalną postacią, ze przeszedł do historii jako pierwszy artysta aresztowany w trakcie swojego koncertu. A może nawet pierwszy i ostatni, nie wiem. Rzecz wydarzyła się w stanie Connecticut, w New Haven. Przed koncertem Morrison obściskiwał się dość mocno z fanką. Zajście przyuważył policjant. Jako że policjanci są w przeważającej większości debilami, Jim został wzięty za kogoś innego i po drobnej kłótni policjant użył gazu. Z powodu niedyspozycji wokalisty początek koncertu opóźnił się o ponad godzinę. W trakcie koncertu w charakterystyczny dla siebie sposób Morrison zaczął opisywać to, co stało się w garderobie, śpiewając o „małym niebieskim mężczyźnie”. Mundurowi zaczęli otaczać scenę, aż w końcu Jim został ściągnięty z niej siłą i aresztowany. Wywołało to oburzenie wśród publiczności, która wszczęła zamieszki. Po kilku tygodniach postępowanie zostało umorzone ze względu na brak dowodów.

Do równie ciekawego ekscesu doszło w Miami w marcu 1969. Dzień przed koncertem Jim nawalił się do tego stopnia, że spóźnił się na samolot. Koniec końców udało mu się dotrzeć, ale przetrzeźwieć nie zdążył. Występ zaczął się z godzinnym opóźnieniem. W czasie trwania koncertu Morrison zdążył: zwyzywać publiczność od bandy idiotów, zdjąć kapelusz policjantowi z głowy i rzucić go w tłum (policjant zrewanżował się tym samym), rozebrać się od pasa w górę (po tym, jak został oblany szampanem przez fana). Gdy publiczność zaczęła się rozbierać wraz z nim, zaczął majstrować przy swoim rozporku. Kilka dni po koncercie Morrison otrzymał zarzuty eksponowania przyrodzenia oraz symulowania seksu oralnego z Robbym będąc na scenie. Miał za to trafić na pół roku do więzienia o zaostrzonym rygorze, ale jakoś się tak szczęśliwie złożyło, że nie oglądał świata w kratkę. Sprawa toczyła się aż do jego śmierci.

Dość interesujące zajście miało miejsce w grudniu 1970 w Nowym Orleanie. Jim rozpieprzył mikrofonem podest, po czym odmówił dalszej części występu – tak zakończył się ostatni koncert Doorsów. Przedwcześnie, jak życie Morrisona.

Miało być tylko o Doorsach, ale początek wiosny (tej w koncertowym kalendarzu) skorygował moje plany. Rzecz, o której będzie mowa wydarzyła się w niedzielny, styczniowy wieczór. Miejsce znane wszystkim koncertowym maniakom w Małopolsce – klub „Kwadrat”. Główną gwiazdą wieczoru byli współtwórcy jednej z dwóch największych rewolucji w muzyce – londyńscy punkowcy z UK Subs. Na scenie pojawili się również: były lider zespołu The Adverts, TV Smith, oraz dwie rodzime ekipy: Bunkier oraz iD. O tych drugich nie będę się rozpisywać – nie byli ani odkrywczy, ani interesujący, nie zapamiętałem ani fragmentu tekstu ich autorstwa. Ot, wyszli, pobrzdękali, zeszli. Co do Bunkra – no, tu już była konkretnie zawieszona poprzeczka. Bardzo mocny przekaz („zabijanie jest złe, cokolwiek sobie myślicie”, „faszyzm nie jest rozwiązaniem”), ciekawy sposób na występ (brak jakiejkolwiek setlisty, niedostrajanie gitar w trakcie koncertu – „jebać nutki, ćwierćnutki – jeśli są tu jacyś fani filharmonii, to przepraszam”), charyzmatyczny wokalista („odmówiłem służby wojskowej – stwierdziłem, że nie będę nawet gotował mordercom”). Granie może nie rewolucyjne, ale solidne (szczególnie perkusista na duży plus). UK Subs pokazało się z dobrej strony – Charlie Harper pomimo siedemdziesięciu dwóch lat na karku jeszcze może sporo wyśpiewać. Ogólnie zachowywał się z dużą klasą – normalnie podszedł do baru, wypił browara, porozmawiał z fanami, podpisał parę koszulek… Szacunek. A utwory takie jak „Warhead”, „Emotional blackmail”, „Down on the farm”, czy „Riot” w ogóle się nie zestarzały, wciąż niosą ze sobą moc. Na koniec - TV Smith. Kolejność odwrócona specjalnie, bo ten występ utkwił mi najmocniej z całego wieczoru. No bo jak to się dzieje, że wychodzi sześćdziesięcioletni facet z gitarą na scenę sam i porusza cię do głębi („Generation Y”)? Smith jest bardzo jaskrawym dowodem na to, że nie trzeba obstawiać się milionem instrumentów (choć zdaję sobie sprawę z tego, że jest o to ciężko będąc solistą), by zyskać wspaniały odbiór. Nadmienię jeszcze, że doczekałem się wykonania „Pushed again” z repertuaru Die Toten Hosen. Może jeszcze uda się doczekać występu DTH w Polsce, albo i w Krakowie? Pana Smitha też bym chętnie wysłuchał raz jeszcze. Kawał artysty. Jeśli chodzi o otoczkę: bardzo miło było spotkać i zamienić kilka słów z G., bardzo niemiło było widzieć W., który jak zwykle prowokował i był naćpany (w końcu ktoś się wkurwił i zaczął go dusić), niemiłym zaskoczeniem była słaba frekwencja (choć dla bardziej „aktywnych” uczestników koncertu było to raczej plusem, wszak mieli więcej miejsca na pogowanie).

 

OGŁOSZENIA:

1.       Parę rzeczy udało się zrealizować, a parę nie. Nie dotarłem na Green Day, ani na Bzyka. Natomiast udało się nabyć bilety na Vavamuffin i KATa. Dwa do dwóch na chwilę obecną. Na tą chwilę marzec ma wiele znaków zapytania – Coma? Dżem? Voo Voo? Happysad? Wszystko możliwe, zobaczy się bliżej końca miesiąca. Z marzeń o płytach odpada „Automatic for the people” i „Ride the lightning”, obie są od niedawna moje, choć „Automatic…” jeszcze nie otwarta.

2.       Dość smutna wiadomość jest taka, że grupa Black Sabbath w sobotę w rodzinnym Birmingham zagra ostatni koncert w karierze. Chyba że zrobią jak Scorpionsi trasę pożegnalną a potem wrócą, to byłoby cudnie. Dobrze, że Ozzy solo jeszcze będzie koncertować, może uda się zobaczyć choć jednego giganta… Szacunek za te kilkadziesiąt lat na scenie (i za wymyślenie heavy metalu!) się bezsprzecznie należy.

3.       Ogłoszone zostały dwie mniejsze gwiazdy Impact Festival 2017 (support przed Systemem) – Red Sun Rising oraz Royal Republic. Nic kompletnie mi to nie mówi. Wniosek? Trzeba się doszkolić! Czekam na kolejne gwiazdy, te mniejsze i te większe.

4.       Na sam koniec chciałbym serdecznie polecić dwie rzeczy: koncert „Live at the Hollywood Bowl ‘68” oraz film w reżyserii Oliviera Stone’a zatytułowany po prostu „The Doors”. Bardzo dobry obraz (choć Ray miał inne nieco zdanie), pokazuje i wyjaśnia wiele. Koncert również przedni.

 

 

Ostatnimi czasy zasłuchałem się w R.E.M., jest dobry materiał… Aczkolwiek nie obiecuję, że następna podróż będzie związana z nimi.

kilkaslowomuzyce : :
sty 10 2017 #5 - Koncertowe wydarzenia i ich plany
Komentarze: 0

Gorąco powitać pragnę po dłuższej przerwie. Jako, że w kalendarzu się trochę pozmieniało, a koncertowa wiosna za pasem w dzisiejszym odcinku chciałbym przedstawić swoje koncertowo-muzyczne plany, które zrealizuję/chciałbym zrealizować w 2017 roku.

 

Poniżej lista tych koncertów, na które bilet już nabyć zdążyłem. Więc wygląda to tak:

 

UK Subs, TV Smith, Bunkier (29 stycznia, Kwadrat) – „We’re getting ready!”. No i ja też się szykuję. Na swój pierwszy koncert spod znaku punk. K. w zeszłym roku okrutnie marudziła, żebyśmy poleźli na Punk Fest, ale ostatecznie nie dotarło tam żadne z Nas. Mobilizacyjnie chyba podziałał fakt, że zespół zagraniczny, uznany, a do tego w całkiem rozsądnej cenie. Do tego ciekawy „chłopiec z gitarą” jako support (TV Smith urzekł mnie dosyć brawurowym wykonaniem oraz ciekawą aranżacją utworu „Pushed again” z repertuaru grupy Die Toten Hosen). Jeśli chodzi o Bunkier, został on dodany trochę na ostatnią chwilę i za bardzo nie mogę się wypowiedzieć o nim. Bardzo mnie zastanawia czy pogować będą wszyscy, czy tylko trzy czwarte sali. Cieszę się, że poznam coś nowego i że przełamałem swoje obawy (choć jeszcze nie do końca) odnośnie publiczności na punkowych koncertach. I czekam na „Emotional blackmail”!

 

Kult (4 lutego, Kino Kijów) – wkraczamy w miesiąc luty, a tam od razu na początku prawdziwa bomba. Bomba, bo należy poczynić adnotację, że będzie to koncert akustyczny. Wybierałem się na tego typu wydarzenie od wiosny 2015, kiedy to jeszcze zasilałem szeregi szkoły średniej. I już za niecały miesiąc będę miał ogromną przyjemność po raz siódmy zobaczyć „grupę młodzieżową na K”. Niby po raz siódmy, a tak naprawdę pierwszy. Kupnem biletu na koncert z trasy „Akustik” spełniłem swoje kolejne koncertowe marzenie. Dobrze, że jeszcze kilka ich zostało!

 

TSA (24 lutego, Kwadrat) – pod koniec lutego w Kwadracie muzyczny Kraków będzie świadkiem dwóch niesamowitych występów – gołym okiem widać, że ten weekend zostanie zapamiętany na długo. Na początek weterani, którzy w Polsce stworzyli prawdziwy heavy-metalowy świat. Zespół obdarzony największą energią w historii polskiej muzyki (słynne zdemolowanie Sali Kongresowej w 1982 roku przez fanów grupy). To dopiero trzeci koncert metalowców z „jasnej strony mocy”, który będzie mi dane zobaczyć. Tym bardziej niecierpliwie czekam, ponieważ w 2016 nie zajrzeli do Miasta (a pewne przeszkody były żeby zobaczyć ich w Nowym Targu).

 

Lao Che (26 lutego, Kwadrat) – płynnie przechodzimy do drugiej części tego wspaniałego weekendu. Zespół, który dziesiątkami, jeżeli nie setkami koncertów na trasie „Dzieciom” przez ostatnie dwa lata zdobył i ugruntował pierwszą pozycję na koncertowej mapie Polski. Idealne połączenie rapu, rock’n’rolla, alternatywy i awangardy doprawione niebanalną warstwą tekstową autorstwa Spiętego. Każdy kolejny koncert „Rycerstwa zachodniomazowieckiego”, który widziałem był lepszy od poprzedniego (z wyłączeniem występu w Lublinie, kiedy płocczanie supportowali The Cranberries i byli zmuszeni mocno skondensować swój występ). Numer siedem zapowiada się smakowicie w tym wiosennym rozdaniu. Może pojawi się jakiś utwór z przygotowywanej właśnie (również siódmej) płyty? Mam nadzieję, że już coś tam jest gotowe!

 

Sztywny Pal Azji, Proletaryat, Kobranocka, Róże Europy (4 marca, Teatr Łaźnia Nowa) – jedno z większych (pod względem ilości wykonawców, tuż obok Punk Festu 2017) wydarzeń na wiosnę. Najważniejsi przedstawiciele „rocka harcerskiego” na początku marca przyjadą do Nowej Huty – taka koncepcja sprawdziła się pod koniec lutego 2016, kiedy to ten sam skład (z wyłączeniem Proletaryatu) zapełnił dwukrotnie (i to dzień po dniu!) Kwadrat. A jako że Łaźnia jest większa od Kwadratu, no to tam przenieśli. Tylko po jaką cholerę zapraszać tych nieudaczników z Róż Europy, to ja już nie wiem… Zapomniałem wspomnieć, że widziałem te trzy kapele na żywo i Róże bardzo odstawały od poziomu prezentowanego zarówno przez Kobranockę jak i Sztywny Pal Azji. Mam nadzieję, że Proletaryat przeskoczy tę poprzeczkę. 

 

Hunter (18 marca, Kwadrat) – osiemnasty dzień miesiąca marca będzie dobrym dniem. Od kilku dni jestem w posiadaniu biletu na ich koncert, a w związku z tym, że chciałem od jakiegoś czasu się przekonać jak prezentują się na żywo, na mojej liście jest w tej chwili jeden zespół mniej do odhaczenia. To bardzo dobrze. Choć z pewnością stanie się tak, że na tą listę przybędą kolejne kapele i to już niedługo. Czekam na Draka i spółkę tym mocniej, że w październiku 2016 dotrzeć się nie udało.

 

System Of A Down (17 czerwca, Tauron Arena) – kalendarzowo to jeszcze wiosna, aczkolwiek czerwiec jest już znakiem okresu letniego (względnie plenerowo-festiwalowo-stadionowego) w kalendarzu koncertowym. Ale pod dachem też można zaszaleć. I do tego wielką gwiazdę sprowadzić. O spełnieniu marzeń już mówiłem, o istnieniu nowych numerów Systemu też. Więc napiszę tylko, że mam nadzieję na koncert tak dobry jak ten Rammsteina we Wrocławiu.A jak będzie jeszcze lepszy to specjalnie obrażony nie będę.

 

 

Poniżej znajdują się koncerty, na które z różnorakich względów jeszcze się nie zdecydowałem. Niemniej na każdy z nich chętnie bym się wybrał. I będę mocno rozpaczał, jeśli któryś z nich nie wypali…

 

Green Day (21 stycznia, Tauron Arena) – koncert w ramach trasy „Revolution Radio Tour” promującej krążek „Revolution Radio”, w mojej ocenie całkiem udany. Jak już chyba zdążyłem napisać, przez dłuższy czas niespecjalnie mnie przekonywali. Koniec końców Billiemu i spółce się to udało, aczkolwiek zagorzałym fanem już raczej nie zostanę. Chociaż historia powstania „Wake me up when September ends” jest naprawdę dramatyczna. Nie będę ukrywał, że dużym plusem jest to, że taki koncert jest „na miejscu”, więc jakakolwiek logistyka okołowyjazdowa odpada. Aczkolwiek jestem bardzo ciekawy jak taki kalifornijski punk rock brzmi na żywo (choć większą ekscytację wywołałby we mnie występ The Offspring niż Green Daya). Ceny przyzwoite, średnio wygórowane, biletów jeszcze sporo (co może dziwić) – można iść!

 

Vavamuffin (18 lutego, Zet Pe Te) – kolejny bardzo ciekawy przypadek. Na koncert warszawskich reggaemanów wybieram się od listopada 2010. Ponad sześć lat. Vava jest kapelą, na którą czekam zdecydowanie najdłużej ze wszystkich (na TSA wybierałem się od marca 2009, udało się dopiero w grudniu 2014) choć zaznaczyć trzeba, że przez ten czas odwróciłem się dosyć mocno od tego typu muzyki. Chłopaki są właśnie po nowej płycie „Ferajna” (jeszcze nie mam o niej zdania, bo się nie zapoznałem, być może nabędę w najbliższej przyszłości), chociaż jak to zwykle oni zbyt wielu koncertów nie grają. No nic, może tym razem się uda. Bardzo jestem ciekawy miejsca pod tajemniczą nazwą Zet Pe Te – ni cholery nic mi to nie mówi, więc tym bardziej jestem zainteresowany.

 

Dżem (11 marca, Spodek, Katowice/30 marca, Filharmonia) – jako że Dżem od zawsze na zawsze jest niepodważalnym numerem jeden najchętniej wybrałbym się na oba wymienione koncerty. Oby dwa są usytuowane w bardzo ciekawych miejscach (miło by było wrócić po ponad siedmiu latach do Spodka! A w Filharmonii byłbym pierwszy raz w życiu, bo prosty człowiek z Huty jestem). Katowice bilsko, więc logistyka niewielka, a koncert w Spodku to zawsze spore wydarzenie. Niezależnie kto jest na scenie. Co do koncertu w Mieście jest on szczególny z tego względu, że występ ma formułę akustyczną, a w takiej odsłonie Zespół widziałem niestety jedynie raz. I to kupę lat temu. Wartałoby przypomnieć sobie, jak taki wariant wygląda.

 

Voo Voo (25 marca, Teatr Variete) – do Waglewskiego i spółki pasuje idealnie określenie „zespół inny niż inne”. Takie Lao Che pozbawione elektroniki, w sposobie grania, oraz z podwójną porcją mistyki w przekazie ( „Gdybym”!) osadzone w późnych latach 80., odnoszące swoje największe suckesy dekadę później. Myślę sobie, że muzyka, którą proponują dobrze się sprawdzi w takim miejscu jak teatr. Na ich koncercie jeszcze się nie zjawiłem, więc tym większą mam nadzieję, że będzie mi to dane, oraz że nie będzie zawodu.

 

KAT (7 kwietnia, Kwadrat) – reprezentanci „ciemnej strony mocy” są w Mieście dość często. Zwykle wpadają na wiosnę. Do pewnego momentu miałem awersję jeżeli chodzi o rzeczy cięższe niż początkowa Metallica (przykładowo nie mogłem przekonać się do Systemu), ale z czasem zacząłem być takiej muzyki ciekaw (Acid Drinkers). Choć takiego Slayera na dłuższą metę słuchać bym nie był w stanie. Z Acidami się udało – jestem przekonany, że KAT również mi przypadnie do gustu. „Łza dla cieniów minionych” jest przecudna. Tak, mogą się Państwo naśmiewać, że idę na ich występ tylko po to, żeby usłyszeć ten utwór, jednakże w dawnych czasach pół Europy w ten sam sposób chodziło na występy węgierskiego zespołu Omega. I dobrze było.

 

 

Jeszcze potrzebuję delikatnie napomknąć o grupie Lipali – ich koncert w Zaścianku pokrywa się z koncertem zespołów „rocka harcerskiego” w Łaźni. Szkoda niezmierna, że przenieśli ich na taki termin niezręczny. A co do grupy to to nieźli grajkowie są. Jeszcze wpadnę na ich występ. Szczególną sympatią darzę utwór „Upadam”. „Kawy dwie” też dają radę.

 

OGŁOSZENIA:

1.       4 stycznia 1967 roku ukazał się światu debiutancki album grupy The Doors. Ciężko mi uwierzyć, że od tej premiery minęło już 50 lat. Z tej okazji następna podróż będzie się tyczyła tej właśnie grupy (choć nie wiem jeszcze co dokładnie zostanie zawarte i jaką przybierze to formę).

2.       Dwudzieste trzecie notowanie Topu Wszechczasów w radiowej Trójce nie zawiodło, jak zawsze zresztą. Oczywiście pojawili się na wysokich miejscach Ci, których już z nami nie ma: George Michael („Careless whisper” – 107. miejsce), David Bowie („Space oddity” - 105., „Let’s dance” - 83.) Leonard Cohen („Dance me to the end of love” - 81., „Hallelujah” – 41.) oraz Prince („Purple rain“ – 19.). Zwyciężyła grupa Queen z „Bohemian rhapsody“, która zdetronizowała „Brothers in arms“ zespołu Dire Straits. Jeśli o mnie chodzi nie odczułem ogromnej różnicy, aczkolwiek nigdy nie żałuję tych kilkunastu godzin przy radiu w Nowy Rok.

kilkaslowomuzyce : :
gru 25 2016 #4 - Płyty z marzeń i snów
Komentarze: 0

 Witam serdecznie i zapraszam w kolejną muzyczną podróż. Dostałem sygnał od A., że zabieram się za niektóre sprawy zbyt fachowo tutaj, więc postaram się deczko rozluźnić swoje podejście. Dzisiejsze gdybania poświęcone zostaną płytom i albumom, które są upatrzone przeze mnie krócej bądź dłużej i czekają na mnie jeszcze na sklepowej półce. Swoją drogą, kosztowna ta pasja, nie ma co…

 

POLSKA

Oczywiście zacznę od sceny mi bliższej. Pozycji jest mniej, bo bardziej wkręciłem się w polskie granie (szczególnie pierwszą połówkę lat 80.) no i tak już na dobre zostało. I na złe.

 

Oddział Zamknięty - „Reda by night” – zespół, który przewijał się od świadomych moich początków z muzyką nieco inną, niż graną w radio (chociaż oczywiście Antyradio, Rock Radio, Eska Rock i Program III Polskiego Radia łamią ten zastany schemat). Idealne połączenie rocka, nowej fali i punka okraszone bardzo dobrym wokalem (do czasu kiedy Jary nie stracił ok. 2/3 swojej mocy w głosie przez różnorakie używki).  Dlaczego ten, a nie inny krążek? Ano z kilku powodów. Krzysztof Jaryczewski miał pełnię władzy w gardle, debiutancką płytę OZ mam w wersji winylowej (w spadku po tacie, ale mam), a na „Redzie…” jest kilka wyśmienitych kawałków (m. in. „Pokusy”, „Horror”, „To tylko pech”…). Fascynacja Oddziałem mi już dość dawno przeszła, jednak taki okaz jest godny upolowania. Chociażby z szacunku do legendy.

 

O.N.A. - „Bzzzzz” – po raz pierwszy o istnieniu Agnieszki Chylińskiej usłyszałem we wrześniu 2008, jednak poważniejsze zainteresowanie ta grupa wzbudziła we mnie wiosną 2010. Kawałek pt. „Suka” po dziś dzień siedzi w mojej głowie, choć nie tylko on. Rozmyślałem mocno, czy nie wstawić płyty „Mrok” miast drugiego krążka w dorobku kapeli, ale teksty o zgubnym wpływie używek (alkohol w „Absta”, narkotyki w „Jedziesz, jedziesz” i „Białych ścianach”) wygrały z opowieściami o depresji („Niekochana”), nieudanych relacjach damsko-męskich („Zmęczona”, „Suka”), czy anoreksji („Szpetot”). Chociaż temat nieszczęśliwej miłości jest zasygnalizowany także na „Bzzzzz” („24 godziny po…”, „Krzyczę – jestem”), nieszczęście poużywkowe rusza mnie mocniej. Riedel, Morrison, Cobain, Joplin… Wicie, rozumicie. Tęsknię za Nimi.

 

KNŻ – „Porozumienie ponad podziałami” – tu też miałem dylemat, czy nie napisać o „Bar la curva/Plamy na słońcu”, ale za duży tam rozstrzał między rzeczami zagranymi dobrze (obie tytułowe piosenki, „Polska jest ważna”, „Hanna Gronkowiec Walczy”, czy punkowa wersja antysystemowej „Ballady o Janku Wiśniewskim”), a tymi wyraźnie słabszymi („Jak zło się rodzi?”, „Przecięty na pół”, „Skończyłem się”). Na „Porozumieniu…” na szczególnie wysokie uznanie zasługuje historia prawdziwa z dawnego województwa tarnobrzeskiego – „Tata dilera”. Najbardziej jaskrawy przykład wpływu Kazika na raczkujący wtedy polski rap (nie żebym był znawcą rapu, ale Kazio zawsze więcej melorecytował, aniżeli śpiewał). Bardzo lubię też „Tańce wojenne”, ponieważ mam chorą przypadłość, która przejawia się słabością do tematu rozpadu Jugosławii w muzyce (tu polecam cover Dezerterowego „El Salvador” w wykonaniu Kasi Nosowskiej). Kazik wykorzystał też tutaj utwory z wcześniejszego etapu swojej kariery („Konsument” z repertuaru Kultu, oraz „Dziewczyny” z jego pierwszej solowej płyty „Spalam się”).

 

Closterkeller – „Scarlet” – druga po „Porozumieniu…” pozycja reprezentująca rok 1995 (a jeszcze przecież jest takie cudo jak „Herzeleid” Rammsteina!). Ze względu na brawurowe warunki głosowe Anji, jak również wyczyny klawiszowe Michała Rollingera (na koncie również m.in. współpraca z Wilkami) można tej płyty słuchać wielokrotnie bez większych przerw. Ogółem rock gotycki polski jest mocno niedoceniany (na uwagę zasługują takie składy jak Artrosis czy Batalion d’Amour). Bardzo niesłusznie.

 

ZAGRANICA

Myślę, że nazwy paru grup Państwa nie zdziwią. Choć chyba mam tu jeden średnio oczywisty wybór, może i dwa nawet.

 

R.E.M. – „Automatic for the people” – tym razem rocznik 1992 na tapetę wchodzi. Michael Stipe i spółka, czyli ekipa nazywana przeze mnie roboczo „mistrzami smutnych piosenek” (za takich przynajmniej ich uważam) ma na swoim koncie niemało hitów (chociaż przykładowo Ojciec uważa, że wydwanictwo z największymi hitami tej grupy powinno zawierać piętnaście różnych wersji „Losing my religion” i nic poza tym), aczkolwiek sądzę, że jeden numer, który stoi trochę z boku w twórczości R.E.M., a moim zdaniem jest jednym z najpiękniejszych utworów zaśpiewanych w języku angielskim. „Drive”, czyli pierwszy singel z płyty, przeszedł bez większego echa. Triumfy z „Automatic…” święciły „Everybody hurts”, „Man on the moon” (napisany ku pamięci Andy’ego Kaufmanna), czy „The Sidewinder sleeps tonite” (też świetna rzecz, nawiasem mówiąc, szczególnie wokal Stipe’a). A takie połączenie smyczki + gitara nie zdarza się często (tu należy pokłonić się Johnowi Paulowi Jonesowi (m.in. bas w Led Zeppelin), który spłodził taką prześliczną aranżację). Całokszałt stanowi najwyższą półkę muzycznego rzemiosła, stwierdził to m.in. magazyn „Rolling Stone” (247. miejsce w plebiscycie na płytę wszechczasów).

 

Nirvana – „Bleach” – debiut tercetu z Seattle (w 1989 jeszcze bez Dave’a Grohla za bębnami) jest krążkiem, który odniósł zdecydowanie najmniejszy sukces komercyjny. Twórczość jest tam najmniej „grzeczna”, przebija się ze sporą siłą duża ilość „brudu” w gitarze Kurta. Wyróżnia się „About a girl” poprzez swój riff. Moim ulubieńcem jest „School”, gdzie Cobain już całkowicie odpina wrotki i wydziera mordę bez żadnego opamiętania. Chciałbym posiąść, bo jeszcze tylko ta jedyna mi z Nirvany została do nabycia, pomimo iż zauroczenie tą kapelą minęło u mnie już dobrą chwilę temu. Tak ze trzy lata temu. Choć szacunek oczywiście pozostał. Taki nadruk z koszulki widziałem niedawno: „I still miss Kurt Cobain”...

 

Metallica – „Ride the Lightning” – drugi album gigantów z Los Angeles. Wbrew obiegowej opinii, jakoby „Master of puppets” był najlepszym albumem metalowym wszechczasów (Moim skromnym zdaniem? Zdecydowanie „Paranoid” Black Sabbath.) sądzę, że „Ride the Lightning” jest mocno niedoceniany, podobnie jak „Bleach”. Może nie najlepszy w ich dorobku (tu z kolei dylemat: „Kill ‘Em All” czy „Black Album”? Nie wiem do dziś.), ale naprawdę dobry. Energetyczne „Fight fire with fire” od razu na początek, balladowe „Fade to black” z dramatycznym tekstem, dość podniosłe „For whom the bell tolls” (dwa ostatnie kawałki są grane regularnie na koncertach od ponad trzydziestu lat)… no jest tam wiele różnych odcieni, a mimo to krążek jest bardzo spójny – to lubię!

 

The Cranberries – „Everybody else is doing it, so why can’t we?”/ „No need to argue” – dwie pierwsze płyty Dumy Irlandii, jak i reszta ich twórczości utrzymana jest w mocno smutnym klimacie. Każda z nich jest wspięciem się na wyżyny – bardzo niewiele jest słabych kompozycji (wyjątki to „Put me down” i „I will always” z „Everybody else…” i „Yeat’s grave” z „No need to argue”). Więcej takich „ulubionych” rzeczy w moim mniemaniu znajduje się na debiucie („I still do”, „Sunday”, „Not sorry”,  „Still can’t…”, czy „How”), aczkolwiek nie można zapominać o takich potęgach jak nieśmiertelne „Zombie”, „Ridiculous thoughts”, czy „Ode to my family”. Koniec końców starcie nadal jest nierozstrzygnięte, ale jeśli tylko którąś na półce wynajdę to jest moja! O ile oczywiście pojawią się reedycje, bo w przypadku Żurawinek to ciężko o ich płyty w Mieście Królów Polski. W reszcie Polski raczej też.

 

Rammstein – „Liebe ist für alle da” – jak dotychczas ostatni z sześciu albumów wschodnioniemieckiego składu, popełniony w roku 2009, także już za mojej pamięci. Pamiętam ten piękny czas, gdy na okrągło w Antyradiu grane było „Pussy”. Bardzo urzekły mnie wolniejsze utwory z tego dzieła: „Frühling in Paris” i „Roter Sand”, uwielbiam też piosenkę o smutnym rekinie – „Haifisch”. W warstwie tekstowej przyciąga uwagę „Wiener Blut”, opowiadający o bestialskim mordercy i gwałcicielu Josephie Fritzlu. Zdecydowałem się w tym miejscu na „LIFAD”, ponieważ „Reise, Reise” i „Herzeleid” już są na półce (z czego jestem dumny okrutnie), a reszta albumów nie jest w mojej ocenie najwyższych lotów („Rosenrot” miał być drugą częścią „Reise, Reise”, a brzmi to tak, jakby poza utworem tytułowym wepchnięto na płytę same „odrzuty”…). Ewentualnie jeszcze kiedyś wezmę „Sehnsucht”, ale nie jest to pierwsza potrzeba.

 

Sex Pistols – „Never mind the bollocks, here is the Sex Pistols” – tu jest żywy dowód na to, że mieszka we mnie kawałek punkowca. Wspominałem co prawda, że wolę Ramonesów, ale na korzyść londyńskiej ekipy przemawia fakt, że jedynym albumem (pozostałe wydawnictwa to kompilacje singli, wywiadów, itd.) zapisali się w historii muzyki. Wydaje mi się, że coś takiego nie przytrafiło się żadnej innej grupie. A jeśli już to na mniejszą skalę – patrz Siekiera i „Nowa Aleksandria”. Legendarne „Anarchy in the UK”, skierowane przeciwko władzy królewskiej „God save the queen”… W zasadzie więcej nie trzeba dodawać. Co więcej, nie mam żadnej stricte punkowej płyty („London calling” The Clash nie liczę, bo tam za dużo wymieszane jest w jednym garze), więc na dobry początek zasadniczo można takie cudeńko zakupić.

 

Dire Straits – „Brothers in arms” – gdzie do ciężkiej cholery jest oryginalna kaseta tegoż wydawnictwa to ja pojęcia nie mam. Przepadło wiele cudownych albumów. Deep Purple, Phil Collins, The Doors… „Brothers in arms” to rocznik 1985. Sympatyczny taki („Cegła” Dżemu!). A na albumie Knopflera i spółki wiele dobrego się stało. Jeden z najpiękniejszych saksofonów w historii muzyki zagrany przez Chrisa White’a („Your latest trick”). Balladowe „Why worry” z najprostszym, acz najpiękniejszym przesłaniem („There should be sunshine after rain”). Na wesoło? Proszę bardzo – mamy „Walk of life”. Fajny numer na przystawkę? Wiadomo, że jest („So far away”). Udział gościa specjalnego? W „Money for nothing” Mark Knopfler tworzy duet ze Stingiem, który jest współkompozytorem tego utworu. Coś „pomnikowego”? Również w pakiecie (utwór tytułowy). Zespołem tym zafascynowałem się w wieku lat piętnastu i nic nie wskazuje żeby ten stan się zmienił. Kopię albumu w formacie CD należy czym prędzej w domu przywrócić.

 

Volbeat – zespół duński, przygrywający ciężką muzykę w dość skoczny sposób (słyszalne elementy rockabilly), skoczność tą da się odnotować w coverze utworu Hanka Williamsa „I’m so lonesome I could cry” oraz w grze perkusisty („Radio Girl”!). Wpadłem na nich dość przypadkiem, włączając Trójkę w radiu gdy leciał „Doc Holliday”. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że nie mogę się zdecydować, którą to konkretnie płytę bym kupił, ponieważ stylistyka jest bardzo podobna w każdej z sześciu z nich. Na chwilę obecną zapoznałem się z dwiema („Guitar gangsters & cadillac blood” i „Outlaw gentlemen & shady ladies”), bardzo przypadły mi do gustu, wspominam pozytywnie. Na pewno wrócę, prędzej czy też później.

 

OGŁOSZENIA:

 

1.       Niestety ponieśliśmy kolejną stratę w naszym pięknym świecie. Wczoraj w wieku 68 lat zmarł Rick Parfitt, gitarzysta grupy Status Quo.

2.       Jako że wczoraj była wigilia, to musiały się pojawić również kolędy. Ale w naszym domu nie były to takie zwyczajne kolędy. Tata stwierdził, że „trzeba iść z duchem czasu i dzisiaj będą nowoczesne kolędy”. No i były. Słuchanie przy wigilijnym stole Maanamu, Oddziału Zamkniętego, Republiki, Doorsów i innych jest niesamowite!

3.       Należy pamiętać. Zawsze. Za trzy dni minie rok odkąd nie ma wśród żywych jednej z największych legend muzyki metalowej. 28 grudnia 2015 roku zmarł Ian Kilmister, bardziej znany jako Lemmy, frontman i basista grupy Motorhead.

4.       W nawiązaniu do punktu drugiego chciałbym polecić stację o nazwie Rock Radio. W naszym mieście częstotliwość to 103,8. Mało reklam, dużo rockowego mięsa – o to chodzi!

5.       Jeżeli okaże się prawdą to, że Michael Stipe zamierza wrócić do muzyki (ciekawe w jakiej miałoby to być formie), byłoby naprawdę cudownie! A gdyby jeszcze prawdą było to, że System ma 15 utworów na nową płytę i na letniej trasie będą nowe numery, to oszaleję ze szczęścia.

6.       Na kanale Kino Polska Muzyka dziś o 22:00 dokument o zespole Maanam, chętnie obejrzę.

7.       Chyba najważniejsze z ogłoszeń pozostawiłem na koniec. Jeżeli lubicie zastanawiać się nad muzyką, słuchać jej, a przy okazji podobają się Wam różnorakie plebiscyty, to jest to coś idealnie skrojone pod Was. O czym mowa? O dwudziestej trzeciej edycji Topu Wszechczasów, oczywiście. Plebiscyt organizowany rokrocznie od 1994 roku na przełomie grudnia i stycznia przez Program III Polskiego Radia zdążył obrosnąć już legendą i to niemałą. W tym roku można oddać swoje głosy na maksymalnie 100 utworów spośród ponad tysiąca pięciuset. Głosować można pod adresem lp3.polskieradio.pl do 30 grudnia, do 12:00. Wyniki (prawdopodobnie miejsca 100-1  prezentowane „od tyłu” na antenie przez 12 godzin) zostaną ogłoszone 1 stycznia, najprawdopodobniej w godzinach 9:00-21:00. Polecam Państwa uwadze.

kilkaslowomuzyce : :
gru 17 2016 #3 - Książki i wymarzone koncerty
Komentarze: 0

Poprzednio padła deklaracja na piśmie, że zostanie poruszony temat książek traktujących o muzyce i muzykach. No i OK, tak będzie, aczkolwiek zostanie to połączone z jedną jeszcze kwestią. Niesamowicie ważną, należy dodać. Ta kwestia to koncerty jakich grup wypadałoby jeszcze zaliczyć, żeby stać się osobą bardziej kompetentną w zakresie sztuk granych na żywo.

 

Ale, ale. Wróćmy no do tych książek, o których dziś miało być. Więc jakie to były publikacje?

 

Dziwnym chyba nie będzie, jeśli napiszę, że pierwszą książką, jaka wpadła mi w ręce była „Ballada o dziwnym zespole”. A był to rok 2009, bardzo ważny dla poczynionego przeze mnie rozwoju okołomuzycznego. O jakim to dziwnym zespole jest mowa? Tak, zgadłeś drogi Czytelniku! – rozchodzi się o grupę Dżem. Kapela, która stoi na początku mojej drogi. Na czele wszelakich hierarchii, rankingów, zestawień, konkursów, plebiscytów… Numer jeden. Bezdyskusyjny i niezaprzeczalny. Pan Jan Skaradziński zrobił zajebistą robotę. I to w trzech wydaniach: na piętnaste, dwudzieste, oraz trzydzieste urodziny grupy. Jest to swoiste kompendium wiedzy o kolejach losu Zespołu. W książce nie brakuje smaczków takich jak personalne ankiety z muzykami, czy szczegółowy spis (i opis) dyskografii Dżemu oraz płyt, w których gościnnie palce maczali członkowie Zespołu. Ogółem poznańskie wydawnictwo In Rock dostarcza wielu cudownych „materiałów badawczych”, warto ich sprawdzić!

 

O Dżemie jednak nie koniec na dzisiaj. Naturalnym następstwem „Ballady…” stał się „Rysiek”. Książka o ostatnim hipisie naszych czasów, który swoją interpretacją wokalną tekstu (nierzadko tekstu o byle czym napisanym w pięć minut przed sesją nagraniową) podnosił wartość absolutnie każdego utworu do rozmiarów nieosiągalnych dla nikogo innego. Nawet Kazika, chociaż młodszy Staszewski nie umie śpiewać do dziś i dzięki temu stał się fenomenem na skalę krajową. Książka pojawiła się w „dwupaku” z płytą CD gdzie wydane zostały utwory dotąd zalegające w szufladach. A były tam rzeczy smakowite i bardzo wysokiej próby (przykładowo pierwotne wersje „Abym mógł przed siebie iść” czy „Ostatniego widzenia” oraz duet Ryszard Riedel – Martyna Jakubowicz w utworze „W domach z betonu nie ma wolnej miłości”). A co do zawartości książki – dowiecie się Państwo absolutnie wszystkiego, pomimo stosunkowo niewielkiej objętości dzieła. Moja fascynacja tym człowiekiem nie przeminie nigdy, aczkolwiek aby nieść dalej Dżemową nowinę, obie książki przekazałem K. do zbiorów.

 

Drugim punktem dzisiejszych rozważań będzie jeden z tych zespołów, którego żadną miarą nie idzie zaszufladkować. Kapela często określana jako „trzecia wśród wielkich” (obok Beatlesów i Stonesów naturalnie, choć nigdy tych grup nie uwielbiałem zbytnio), ze względu na niebagatelny wpływ lidera grupy na umysły ludzkie. Zachodnie wybrzeże Stanów. Los Angeles. The Doors. Udało mi się przeczytać dwie: „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” autorstwa Danny’ego Sugermana i publikację rodzimego pisarza (którego nazwiska nie zapamiętałem, z prostego powodu: nie dowiedziałem się niczego nowego o grupie z tej książki, była ona jakby streszczeniem tamtej). Ogółem zaznaczyć trzeba, iż Doorsi zaliczają się do tych wykonawców, którzy oddziałują na mnie zdecydowanie najsilniej. Od siódmego roku życia! Co do książki również można ująć ją w zbiorze pod tytułem „kompendium wiedzy o grupie”. Bo naprawdę jest co czytać, a dla dopełnienia obrazu Jima Morrisona rzucić okiem należy na film z 1991 roku w reżyserii Oliviera Stone’a  zatytułowany po prostu „The Doors”.

 

Tutaj już szybko poleci. Bo jeszcze dwóch artystów jest. Obdarzonych dużym szacunkiem, jednakże nie wywierających wpływu na mą drogę przez ten piękny świat. Depeche Mode – drużyna, która jako jedyna doczekała się własnej subkultury, oraz Jimi Hendrix – tego Pana opisywać nie będę, bo nie wypada zajmować się sprawami oczywistymi. Żadna z lektur nie oczarowała, co więcej przez biografię DM przechodziło się z dużym trudem. Była ona niepełna, bardziej niż spraw muzycznych dotykała stylu życia w Anglii w latach 80., więc nudą wiało jak skurwysyn. Cenię Gahana i resztę, ale problemy Anglików olewam. Co do Króla Sześciu Strun to parę ciekawych wątków by się znalazło. Z pewnością. Niestety z racji „dobra pamięć ale krótka” (rzecz przeczytana w lipcu 2015) wiele kwestii z głowy wylatuje, więc poprzestanę na przechwałce, że było czytane. Kiedyś.

 

W tym momencie oczyściło się moje sumienie. Można przejść do drugiej części wywodów.

Jest parę składów, które mnie ciekawią, a których niestety jeszcze nie udało mi się odwiedzić w celu oceny możliwości koncertowych. No to od góry do dołu jak to zwykle bywa:

 

KSU – „legenda Bieszczad, legenda rocka”. Imponuje mi prostota w przekazie w ich wypadku. Może to przesadzone, albo coś, ale uważam, że gdyby ich przenieść z Ustrzyk do Londynu to dziś nikt nie znałby Sex Pistols (może piszę tak dlatego, że w odwiecznej rywalizacji Ramones-Pistols stoję po stronie tych pierwszych?). Debiutancki „Pod prąd” jest w moim prywatnym TOP3 punkowych albumów stworzonych w Polandii (obok „Nowej Aleksandrii” Siekiery i „Kolaboracji II” Dezertera), a „Nocne kroki” są pięknym ujęciem męczących nas koszmarów (tu warto wspomnieć o „Koszmarnej nocy” Dżemu, oraz „Koszmarnym śnie” TSA). Tym bardziej motywuje fakt, że wybieram się już od kwietnia 2015 na ich koncert (a w międzyczasie padła Fabryka na Zabłociu i do tej pory nie wróciła…), więc już wiem, że pójdę. Pytanie tylko kiedy to nastąpi.

 

Closterkeller – przypadek bardzo ciekawy i nie mniej piękny. Niestety, nie spotkałem się przez ponad 20 lat z jakimkolwiek plakatem/zapowiedzią koncertu tej grupy. Szkoda wielka. A dlaczego Closterkeller właśnie, ktoś spyta? Głównym powodem tutaj jest mój nieustępujący zachwyt płytą „Scarlett” z roku 1995 (jedną z tych, których nie mam, a chcę mieć), szczególnie utworem tytułowym oraz „Śniło”.  Osoba wokalistki (Anja Orthodox) również jest wysoce nieprzeciętna, to niewątpliwie ścisła czołówka w polskim rocku do spółki z Kasią Nosowską, Agnieszką Chylińską i Edytą Bartosiewicz. Wyczynów koncertowych tej drużyny trzeba mocniej pilnować, szczególnie że reklamy wybitnej nie mają.

 

Armia – „My jesteśmy armia – niewidzialna armia!”. Jeden z dwóch zespołów (tym drugim jest Raz Dwa Trzy), który pomimo jawnie chrześcijańskiego przesłania w tekstach (może nie we wszystkich, ale w sporej części, ponieważ początkowo Armia nie uchodziła za zespół okołoreligijny) nie budzi we mnie sprzeciwu. W tym przypadku, jak chyba w żadnym innym widać jak na dłoni ilość genialnych instrumentalistów, która tworzyła Zespół w różnych okresach jego działalności (perkusiści: Piotr „Stopa” Żyżelewicz (zmarły po ciężkiej chorobie, m.in. 2Tm2,3), Tomasz „Krzyżyk” Krzyżaniak (dziś Luxtorpeda), Beata Polak (2Tm2,3, współpraca m.in. z Acid Drinkers czy Marylą Rodowicz) Maciej „Ślepy” Głuchowski (Acid Drinkers, Sweet Noise), basiści: Krzysztof „dr Kmieta” Kmiecik (dziś również Luxtorpeda), Dariusz „Maleo” Malejonek (Maleo Reggae Rockers, Houk), gitarzyści: Tomasz „Budzy” Budzyński (lider Armii, jedyny członek oryginalnego składu kapeli, w przeszłości m.in. Siekiera) Robert „Robin Goldrocker” Brylewski (Izrael, Kryzys, Brygada Kryzys), Robert „Drężmak” Drężek (Luxtorpeda), Dariusz „Popkorn” Popowicz (Acid Drinkers), trębacze: Sławomir „Merlin” Gołaszewski (klarnet, wpływowy na scenie polskiego reggae w latach 80., współpraca m.in. z Habakuk i Izraelem, dziennikarz muzyczny, organizator festiwalu „Róbrege”), Krzysztof „Banan” Banasik (waltornia, współodpowiedzialny za brzmienie Kultu przez 20 lat). Obok Luxtorpedy najlepszy przykład wyważonego połączenia „szatańskiego” brzmienia warstwy instrumentalnej z „anielską” warstwą tekstową, co dziwić nie może, wszak 3/5 Luxów ma Armijną przeszłość. Powodem, dla którego wybieram się na tę z kolei sztukę jest płyta „Legenda”. Rocznik 1991, skądinąd jeden z ciekawszych („Out of time” R.E.M., „Nevermind” Nirvany, „Ten” Pearl Jamu, „Detox” Dżemu, „Use your illusion” Guns’n’Roses…). Co do „Legendy” – na pierwszy plan wysuwa się z pewnością „Opowieść zimowa” oraz „Podróż na wschód”. Jest jeszcze „Niezwyciężony” pozbawiony typowo Armijnej monumentalności, jednakowoż uwielbiany przez fanów. Nie wybierałem się specjalnie wcześniej na Armię, ale popędzę jak nadarzy się okazja. I to dosyć żwawo.

 

KAT – a to jest bardziej z cyklu „nie wiem prawie nic, to pójdę na koncert”. Czasami tak mam – pierwszy z brzegu przykład to Acid Drinkers. Zadziałało? Jeszcze jak! Więc czemu nie spróbować jeszcze raz? No właśnie. Tym bardziej, że jeśli mowa jest o „jasnej i ciemnej stronie mocy” (odpowiednio zespół TSA i KAT), to jeszcze jakoś nie udało mi się przejść na tę „ciemną” i nie mam na myśli tylko braku wizyty na koncercie KAT. To trochę jak z Metallicą i Slayerem – oczywiście oba składy przednie, niby tu metal i metal, ale po delikatnie bliższym zapoznaniu się ze sprawą okazuje się, że metal metalowi nierówny. Kiedyś trzeba w końcu sprawdzić jak się ma ta „ciemna strona”!

 

Hunter – jeżeli weźmiemy dosyć poważne zainteresowanie brzmieniem, utworami „Imperium Trujki” i „Imperium Uboju” (szczerze nie pamiętam czy słuchałem całej płyty „Imperium”, trza chyba będzie nadrobić), fakt, że w zespole tym występuje jeden z najbardziej utalentowanych skrzypków jakiego polska ziemia wydała (oczywiście chodzi o Michała Jelonka), oraz to że nie dalej jak dwa miesiące temu Hunter w mieście był, a mnie wtedy w Kwadracie (chyba to Kwadrat był…) nie było, no to przy następnym razie musowo dupę ruszyć należy.

 

Kabanos – Zenka i spółkę głównie z powodu przecudacznych tekstów tu umieszczam. Z teledysków wynika, że fanów mają szalonych, więc pasowałoby doświadczyć tegoż na własnej skórze. Nie żebym się skupiał na teledyskach jakoś szczególnie mocno (tu zgadzam się z Ryśkiem Riedlem – jeśli teledyski, to koncertowe, reszta może nie istnieć), ale parę w życiu obejrzałem, tak z dziesięć maksymalnie. Płyta „Dramat współczesny” jest całkiem niezła, warta polecenia.

 

Zastanawiam się jeszcze nad Irą w tym spisie, ale już było tyle okazji, a ja jeszcze nie doszedłem, że chyba nie jest to najwyższa konieczność.

 

ZAGRANICA

Jako, że to co chciałem, już widziałem (Rammstein, The Cranberries), a wiele składów już nie gra z rozmaitych względów, będzie (mam nadzieję) krótko:

 

System Of A Down – obok Rammsteina największe marzenie dotyczące muzyki. Spełni się. Kiedy? 17 czerwca 2017. Gdzie? W rodzinnym Krakowie! Impact Festival 2017, zapraszam wszystkich. O SOAD będzie osobny wpis.

 

Metallica – gdy w lipcu 2014 roku jechałem pociągiem i przez szybę widziałem Narodowy, na którym tamtego wieczoru grała Metallica (razem z Alice in Chains i Anthraxem), niewąsko się wkurwiłem. Następny raz jest kurwa mój. I nie ma, że boli.

 

Muse – no tak, parę okazji było. I to takich, że naprawdę żal było nie pójść (jakieś 1,5 kilometra od domu jedynie i to kilkukrotnie, ostatnio w sierpniu). Ale że człowiek zaczął się tym tercetem przejmować dopiero niedawno, no to ma za swoje. Jest kilka takich przypadków gdzie byłem bardzo „na nie” i mi się pozmieniało (m.in. System, Green Day, Limp Bizkit, Linkin Park, czy szeroko rozumiana scena niemieckojęzyczna…)

 

OGŁOSZENIA PARAFIALNE

1.       Utwór na dziś: The Alan Parsons Project – Don’t Answer Me. Numer z cyklu „słyszało się milion razy, ale jak się to do ciężkiej cholery nazywa?”. Nie pozostaje nic innego jak tylko dać okejkę, po tym jak wreszcie połączyłem tytuł z melodią.

2.       Za pięć dni minie piętnaście lat od śmierci jednego z Mistrzów, Grzegorza Ciechowskiego vel Obywatela G.C. Zmarłego w wieku 44 lat. „Odchodząc zabierz mnie…”

kilkaslowomuzyce : :