#3 - Książki i wymarzone koncerty
Komentarze: 0
Poprzednio padła deklaracja na piśmie, że zostanie poruszony temat książek traktujących o muzyce i muzykach. No i OK, tak będzie, aczkolwiek zostanie to połączone z jedną jeszcze kwestią. Niesamowicie ważną, należy dodać. Ta kwestia to koncerty jakich grup wypadałoby jeszcze zaliczyć, żeby stać się osobą bardziej kompetentną w zakresie sztuk granych na żywo.
Ale, ale. Wróćmy no do tych książek, o których dziś miało być. Więc jakie to były publikacje?
Dziwnym chyba nie będzie, jeśli napiszę, że pierwszą książką, jaka wpadła mi w ręce była „Ballada o dziwnym zespole”. A był to rok 2009, bardzo ważny dla poczynionego przeze mnie rozwoju okołomuzycznego. O jakim to dziwnym zespole jest mowa? Tak, zgadłeś drogi Czytelniku! – rozchodzi się o grupę Dżem. Kapela, która stoi na początku mojej drogi. Na czele wszelakich hierarchii, rankingów, zestawień, konkursów, plebiscytów… Numer jeden. Bezdyskusyjny i niezaprzeczalny. Pan Jan Skaradziński zrobił zajebistą robotę. I to w trzech wydaniach: na piętnaste, dwudzieste, oraz trzydzieste urodziny grupy. Jest to swoiste kompendium wiedzy o kolejach losu Zespołu. W książce nie brakuje smaczków takich jak personalne ankiety z muzykami, czy szczegółowy spis (i opis) dyskografii Dżemu oraz płyt, w których gościnnie palce maczali członkowie Zespołu. Ogółem poznańskie wydawnictwo In Rock dostarcza wielu cudownych „materiałów badawczych”, warto ich sprawdzić!
O Dżemie jednak nie koniec na dzisiaj. Naturalnym następstwem „Ballady…” stał się „Rysiek”. Książka o ostatnim hipisie naszych czasów, który swoją interpretacją wokalną tekstu (nierzadko tekstu o byle czym napisanym w pięć minut przed sesją nagraniową) podnosił wartość absolutnie każdego utworu do rozmiarów nieosiągalnych dla nikogo innego. Nawet Kazika, chociaż młodszy Staszewski nie umie śpiewać do dziś i dzięki temu stał się fenomenem na skalę krajową. Książka pojawiła się w „dwupaku” z płytą CD gdzie wydane zostały utwory dotąd zalegające w szufladach. A były tam rzeczy smakowite i bardzo wysokiej próby (przykładowo pierwotne wersje „Abym mógł przed siebie iść” czy „Ostatniego widzenia” oraz duet Ryszard Riedel – Martyna Jakubowicz w utworze „W domach z betonu nie ma wolnej miłości”). A co do zawartości książki – dowiecie się Państwo absolutnie wszystkiego, pomimo stosunkowo niewielkiej objętości dzieła. Moja fascynacja tym człowiekiem nie przeminie nigdy, aczkolwiek aby nieść dalej Dżemową nowinę, obie książki przekazałem K. do zbiorów.
Drugim punktem dzisiejszych rozważań będzie jeden z tych zespołów, którego żadną miarą nie idzie zaszufladkować. Kapela często określana jako „trzecia wśród wielkich” (obok Beatlesów i Stonesów naturalnie, choć nigdy tych grup nie uwielbiałem zbytnio), ze względu na niebagatelny wpływ lidera grupy na umysły ludzkie. Zachodnie wybrzeże Stanów. Los Angeles. The Doors. Udało mi się przeczytać dwie: „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” autorstwa Danny’ego Sugermana i publikację rodzimego pisarza (którego nazwiska nie zapamiętałem, z prostego powodu: nie dowiedziałem się niczego nowego o grupie z tej książki, była ona jakby streszczeniem tamtej). Ogółem zaznaczyć trzeba, iż Doorsi zaliczają się do tych wykonawców, którzy oddziałują na mnie zdecydowanie najsilniej. Od siódmego roku życia! Co do książki również można ująć ją w zbiorze pod tytułem „kompendium wiedzy o grupie”. Bo naprawdę jest co czytać, a dla dopełnienia obrazu Jima Morrisona rzucić okiem należy na film z 1991 roku w reżyserii Oliviera Stone’a zatytułowany po prostu „The Doors”.
Tutaj już szybko poleci. Bo jeszcze dwóch artystów jest. Obdarzonych dużym szacunkiem, jednakże nie wywierających wpływu na mą drogę przez ten piękny świat. Depeche Mode – drużyna, która jako jedyna doczekała się własnej subkultury, oraz Jimi Hendrix – tego Pana opisywać nie będę, bo nie wypada zajmować się sprawami oczywistymi. Żadna z lektur nie oczarowała, co więcej przez biografię DM przechodziło się z dużym trudem. Była ona niepełna, bardziej niż spraw muzycznych dotykała stylu życia w Anglii w latach 80., więc nudą wiało jak skurwysyn. Cenię Gahana i resztę, ale problemy Anglików olewam. Co do Króla Sześciu Strun to parę ciekawych wątków by się znalazło. Z pewnością. Niestety z racji „dobra pamięć ale krótka” (rzecz przeczytana w lipcu 2015) wiele kwestii z głowy wylatuje, więc poprzestanę na przechwałce, że było czytane. Kiedyś.
W tym momencie oczyściło się moje sumienie. Można przejść do drugiej części wywodów.
Jest parę składów, które mnie ciekawią, a których niestety jeszcze nie udało mi się odwiedzić w celu oceny możliwości koncertowych. No to od góry do dołu jak to zwykle bywa:
KSU – „legenda Bieszczad, legenda rocka”. Imponuje mi prostota w przekazie w ich wypadku. Może to przesadzone, albo coś, ale uważam, że gdyby ich przenieść z Ustrzyk do Londynu to dziś nikt nie znałby Sex Pistols (może piszę tak dlatego, że w odwiecznej rywalizacji Ramones-Pistols stoję po stronie tych pierwszych?). Debiutancki „Pod prąd” jest w moim prywatnym TOP3 punkowych albumów stworzonych w Polandii (obok „Nowej Aleksandrii” Siekiery i „Kolaboracji II” Dezertera), a „Nocne kroki” są pięknym ujęciem męczących nas koszmarów (tu warto wspomnieć o „Koszmarnej nocy” Dżemu, oraz „Koszmarnym śnie” TSA). Tym bardziej motywuje fakt, że wybieram się już od kwietnia 2015 na ich koncert (a w międzyczasie padła Fabryka na Zabłociu i do tej pory nie wróciła…), więc już wiem, że pójdę. Pytanie tylko kiedy to nastąpi.
Closterkeller – przypadek bardzo ciekawy i nie mniej piękny. Niestety, nie spotkałem się przez ponad 20 lat z jakimkolwiek plakatem/zapowiedzią koncertu tej grupy. Szkoda wielka. A dlaczego Closterkeller właśnie, ktoś spyta? Głównym powodem tutaj jest mój nieustępujący zachwyt płytą „Scarlett” z roku 1995 (jedną z tych, których nie mam, a chcę mieć), szczególnie utworem tytułowym oraz „Śniło”. Osoba wokalistki (Anja Orthodox) również jest wysoce nieprzeciętna, to niewątpliwie ścisła czołówka w polskim rocku do spółki z Kasią Nosowską, Agnieszką Chylińską i Edytą Bartosiewicz. Wyczynów koncertowych tej drużyny trzeba mocniej pilnować, szczególnie że reklamy wybitnej nie mają.
Armia – „My jesteśmy armia – niewidzialna armia!”. Jeden z dwóch zespołów (tym drugim jest Raz Dwa Trzy), który pomimo jawnie chrześcijańskiego przesłania w tekstach (może nie we wszystkich, ale w sporej części, ponieważ początkowo Armia nie uchodziła za zespół okołoreligijny) nie budzi we mnie sprzeciwu. W tym przypadku, jak chyba w żadnym innym widać jak na dłoni ilość genialnych instrumentalistów, która tworzyła Zespół w różnych okresach jego działalności (perkusiści: Piotr „Stopa” Żyżelewicz (zmarły po ciężkiej chorobie, m.in. 2Tm2,3), Tomasz „Krzyżyk” Krzyżaniak (dziś Luxtorpeda), Beata Polak (2Tm2,3, współpraca m.in. z Acid Drinkers czy Marylą Rodowicz) Maciej „Ślepy” Głuchowski (Acid Drinkers, Sweet Noise), basiści: Krzysztof „dr Kmieta” Kmiecik (dziś również Luxtorpeda), Dariusz „Maleo” Malejonek (Maleo Reggae Rockers, Houk), gitarzyści: Tomasz „Budzy” Budzyński (lider Armii, jedyny członek oryginalnego składu kapeli, w przeszłości m.in. Siekiera) Robert „Robin Goldrocker” Brylewski (Izrael, Kryzys, Brygada Kryzys), Robert „Drężmak” Drężek (Luxtorpeda), Dariusz „Popkorn” Popowicz (Acid Drinkers), trębacze: Sławomir „Merlin” Gołaszewski (klarnet, wpływowy na scenie polskiego reggae w latach 80., współpraca m.in. z Habakuk i Izraelem, dziennikarz muzyczny, organizator festiwalu „Róbrege”), Krzysztof „Banan” Banasik (waltornia, współodpowiedzialny za brzmienie Kultu przez 20 lat). Obok Luxtorpedy najlepszy przykład wyważonego połączenia „szatańskiego” brzmienia warstwy instrumentalnej z „anielską” warstwą tekstową, co dziwić nie może, wszak 3/5 Luxów ma Armijną przeszłość. Powodem, dla którego wybieram się na tę z kolei sztukę jest płyta „Legenda”. Rocznik 1991, skądinąd jeden z ciekawszych („Out of time” R.E.M., „Nevermind” Nirvany, „Ten” Pearl Jamu, „Detox” Dżemu, „Use your illusion” Guns’n’Roses…). Co do „Legendy” – na pierwszy plan wysuwa się z pewnością „Opowieść zimowa” oraz „Podróż na wschód”. Jest jeszcze „Niezwyciężony” pozbawiony typowo Armijnej monumentalności, jednakowoż uwielbiany przez fanów. Nie wybierałem się specjalnie wcześniej na Armię, ale popędzę jak nadarzy się okazja. I to dosyć żwawo.
KAT – a to jest bardziej z cyklu „nie wiem prawie nic, to pójdę na koncert”. Czasami tak mam – pierwszy z brzegu przykład to Acid Drinkers. Zadziałało? Jeszcze jak! Więc czemu nie spróbować jeszcze raz? No właśnie. Tym bardziej, że jeśli mowa jest o „jasnej i ciemnej stronie mocy” (odpowiednio zespół TSA i KAT), to jeszcze jakoś nie udało mi się przejść na tę „ciemną” i nie mam na myśli tylko braku wizyty na koncercie KAT. To trochę jak z Metallicą i Slayerem – oczywiście oba składy przednie, niby tu metal i metal, ale po delikatnie bliższym zapoznaniu się ze sprawą okazuje się, że metal metalowi nierówny. Kiedyś trzeba w końcu sprawdzić jak się ma ta „ciemna strona”!
Hunter – jeżeli weźmiemy dosyć poważne zainteresowanie brzmieniem, utworami „Imperium Trujki” i „Imperium Uboju” (szczerze nie pamiętam czy słuchałem całej płyty „Imperium”, trza chyba będzie nadrobić), fakt, że w zespole tym występuje jeden z najbardziej utalentowanych skrzypków jakiego polska ziemia wydała (oczywiście chodzi o Michała Jelonka), oraz to że nie dalej jak dwa miesiące temu Hunter w mieście był, a mnie wtedy w Kwadracie (chyba to Kwadrat był…) nie było, no to przy następnym razie musowo dupę ruszyć należy.
Kabanos – Zenka i spółkę głównie z powodu przecudacznych tekstów tu umieszczam. Z teledysków wynika, że fanów mają szalonych, więc pasowałoby doświadczyć tegoż na własnej skórze. Nie żebym się skupiał na teledyskach jakoś szczególnie mocno (tu zgadzam się z Ryśkiem Riedlem – jeśli teledyski, to koncertowe, reszta może nie istnieć), ale parę w życiu obejrzałem, tak z dziesięć maksymalnie. Płyta „Dramat współczesny” jest całkiem niezła, warta polecenia.
Zastanawiam się jeszcze nad Irą w tym spisie, ale już było tyle okazji, a ja jeszcze nie doszedłem, że chyba nie jest to najwyższa konieczność.
ZAGRANICA
Jako, że to co chciałem, już widziałem (Rammstein, The Cranberries), a wiele składów już nie gra z rozmaitych względów, będzie (mam nadzieję) krótko:
System Of A Down – obok Rammsteina największe marzenie dotyczące muzyki. Spełni się. Kiedy? 17 czerwca 2017. Gdzie? W rodzinnym Krakowie! Impact Festival 2017, zapraszam wszystkich. O SOAD będzie osobny wpis.
Metallica – gdy w lipcu 2014 roku jechałem pociągiem i przez szybę widziałem Narodowy, na którym tamtego wieczoru grała Metallica (razem z Alice in Chains i Anthraxem), niewąsko się wkurwiłem. Następny raz jest kurwa mój. I nie ma, że boli.
Muse – no tak, parę okazji było. I to takich, że naprawdę żal było nie pójść (jakieś 1,5 kilometra od domu jedynie i to kilkukrotnie, ostatnio w sierpniu). Ale że człowiek zaczął się tym tercetem przejmować dopiero niedawno, no to ma za swoje. Jest kilka takich przypadków gdzie byłem bardzo „na nie” i mi się pozmieniało (m.in. System, Green Day, Limp Bizkit, Linkin Park, czy szeroko rozumiana scena niemieckojęzyczna…)
OGŁOSZENIA PARAFIALNE
1. Utwór na dziś: The Alan Parsons Project – Don’t Answer Me. Numer z cyklu „słyszało się milion razy, ale jak się to do ciężkiej cholery nazywa?”. Nie pozostaje nic innego jak tylko dać okejkę, po tym jak wreszcie połączyłem tytuł z melodią.
2. Za pięć dni minie piętnaście lat od śmierci jednego z Mistrzów, Grzegorza Ciechowskiego vel Obywatela G.C. Zmarłego w wieku 44 lat. „Odchodząc zabierz mnie…”
Dodaj komentarz