Komentarze: 0
Witam wszystkich. Po wojażach z lewej strony Atlantyku w dzisiejszym odcinku nastąpi powrót na stronę prawą. Miejsce akcji – Limerick, Irlandia. To właśnie tam w 1989 roku został założony zespół, który jest jednym z najbardziej jednoznacznie kojarzonych z latami 90. XX wieku. Uprzedzam, że wyłącznie ten okres zostanie wzięty pod uwagę w moich rozważaniach. Przed Państwem Żurawinki – The Cranberries.
Jak wiadomo, sprawa przebicia się ze swoją twórczością w każdym jednym wypadku jest niemałym wyzwaniem. Nie inaczej było i tym razem, gdy bracia Hogan (Noel – gitara, Mike – bas) do spółki z Fergalem Lawlerem (perkusja) i Niallem Quinnem (wokal) zaczynali tworzyć kapelę. W połowie 1990 roku doszło do pierwszej roszady w składzie Zespołu. Quinn opuścił kolegów, a ci stwierdzili z kolei, że przeprowadzą casting na wokalistkę. W nim bezapelacyjne zwycięstwo odniosła Dolores O’Riordan, której talent do pisania tekstów objawił się bardzo szybko (dowodzi temu fakt, że słowa do „Linger” zostały napisane w jedną noc). Po nagraniu dema, na którym znalazły się wczesne wersje „Dreams” i „Linger” wytwórnie płytowe zaczęły prześcigać się w propozycjach kontraktowych. Zespół podpisał umowę z Island Records, która w tamtym czasie współpracowała również z U2.
Obie wymienione wcześniej piosenki promowały debiutancki album grupy – „Everybody else is doing it, so why can’t we?”. Jednakże żaden z singli (jak również i cała płyta) nie znalazł początkowo uznania w oczach fanów. W tym miejscu potwierdziła się prawdziwość powiedzenia głoszącego, że najprostsze rozwiązania są najlepsze – po ruszeniu w trasę koncertową (support przed Suede oraz The The), na której nierzadko Cranberries byli przyjmowani cieplej niż główna gwiazda, kapela zyskała rozgłos, a słupki sprzedażowe poszybowały w górę. Jeżeli chodzi o moje prywatne odczucia odnośnie tego krążka, jest on bardzo równy (odstają odrobinę jedyne „Put me down” i „I will always”). Tak „Dreams” jak i „Linger” pomimo odniesienia globalnego sukcesu nie przerastają pozostałych kompozycji. Utworami, które robią różnicę są w moich oczach niezmiennie „Not sorry” (przepiękny opis uczuć towarzyszących Dolores po rozstaniu z ukochanym), „Sunday” (partia perkusji i skrzypiec), oraz „How” (tu akurat na pierwszy plan wysuwa się melodia). Singel „Dreams” dotarł na 8. miejsce w Stanach, a latem 1994 roku płyta znalazła się na szczycie list sprzedaży. Cztery lata później „Dreams” znalazło się na soundtracku do komedii romantycznej „Masz wiadomość”, z Tomem Hanksem i Meg Ryan w głównych rolach.
Druga płyta w dorobku grupy na stałe zapisała się w historii rocka. „No need to argue” praktycznie nie niesie ze sobą piosenek wyraźnie odstających na minus od reszty (jeśli o mnie chodzi nie mogę się przekonać jedynie do „Daffodil lament”). To właśnie z tego albumu pochodzi utwór „Zombie”, odwołujący się do wydarzeń z tzw. powstania wielkanocnego (na co wskazuje fragment „It’s the same old team since 1916”). Jest on zadedykowany pamięci dwóch chłopców, którzy zginęli w zamachu bombowym zorganizowanym przez terrorystów z IRA (nie mylić z Gadowskim i spółką) na początku 1993 roku. Już przed oficjalną premierą był on faworytem publiczności (co widać i słychać na „Live” – zapisie audio i wideo londyńskiego koncertu ze stycznia 1994), by z biegiem lat stać się najjaśniejszą wizytówką Zespołu (ponad 537 milionów wyświetleń w serwisie YouTube). Mocnymi punktami są również „Empty”, gdzie bardzo ładnie zostały umiejscowione konga Fergala, jak również „So cold in Ireland” (kompozycja obecna na stronie B singla „Ode to my family”, przemycająca lekką nutę patriotyzmu w swoim tekście). Utwór „Yeats’ grave” opowiada o Williamie Butlerze Yeatsie, irlandzkim poecie przełomu XIX i XX wieku, a w tekście można odnaleźć fragmenty wiersza „No second Troy”. Sprzedażowo wykręcono najlepszy wynik w historii – ponad 7 milionów sprzedanych egzemplarzy wyłącznie w Stanach.
Trzecia płyta - „To the faithful departed” – zadedykowana została Danny’emu Cordellowi (przyjaciel Zespołu) oraz Joe’emu O’Riordanowi (dziadek Dolores). Obaj zmarli w 1996 roku, w którym to właśnie wydawnictwo ujrzało światło dzienne. Dla każdego z Panów powstał osobny utwór, odpowiednio – „Joe” i „Cordell”. I jak to zwykle z ciekawymi i wartościowymi kawałkami bywa, „Cordell” ukazał się dopiero w drugim wydaniu, ze wszelakimi bonusami (jednym z nich było koncertowe nagranie „Ave Maria”, gdzie Dolores śpiewa w duecie z Luciano Pavarottim). Żaden z trzech singli (a były to kolejno: „Salvation”, „Free to decide” i „When you’re gone”) nie powtórzył sukcesu chociażby na miarę „Ode to my family”, o „Zombie” czy „Dreams” nie wspominając. Krytycy nie zareagowali z aprobatą na krążek – do tego stopnia że „Q” w 2006 roku umieściło „To the faithful…” na liście pięćdziesięciu najgorszych albumów wszechczasów. Utwór „Bosnia” został poświęcony wojnie jugosłowiańskiej (w tym miejscu muszę się przyznać co do mojej słabości – gdy ten temat przewija się w muzyce, lub też ogólnie w kulturze, bardzo lubię o nim słuchać i go poznawać) oraz oblężeniu Sarajewa. W tym rozdaniu moimi faworytami pozostają niezmiennie „War child” (dzieci przedstawione jako „ofiary politycznych przestępstw”), jak również wspomniany wyżej „Cordell”, który porusza do głębi za każdym jednym razem.
Numer cztery – „Bury the Hatchet” – powstał po upływie trzech lat od ukazania się „To the faithful…”. Dolores O’Riordan zdążyła w międzyczasie zostać matką, co przejawia się w mocny sposób w tekstach „You and me” i „Animal instinct”. Jest tam wiele jasno świecących punktów (za przykład mogą posłużyć „Desperate Andy” czy też „Loud and clear”), aczkolwiek krążek nie należy do najrówniejszych. Można nawet stwierdzić, że dzieli się na połowy: udaną (utwory 1-7) i mniej udaną (8-14). Najbardziej uznanym singlem w oczach krytyki stał się „Promises” (12. Miejsce w Wielkiej Brytanii). W celu promocji płyty Zespół wyruszył w światową trasę, która trwała półtora roku i była najbardziej dochodową w dziejach. Sprzedaż stanęła na liczbie oscylującej w granicach 3,5 miliona kopii.
Dwudziesty pierwszy wiek nie był dla Żurawinek pasmem sukcesów. „Wake up and smell the coffee” – zarówno jako całość jak i jako single promocyjne z płyty („Analyse”, „Time is ticking out”, „This is the day”) – nie zapisał się w pamięci fanów ani recenzentów. W 2003 roku członkowie Zespołu zawiesili działalność na sześć lat, koncentrując się na karierach solowych, jednakże żadna z tych karier nie przebiegła pomyślnie – wręcz można uznać że skończyły się one zanim dobrze zdążyły się zacząć. Po powrocie mającym miejsce w 2009 roku, The Cranberries wydali album zatytułowany „Roses”. Nie przywrócił on miejsca w czołówce Zespołowi, pomimo tego że niósł ze sobą wartościowe rzeczy („Schizophrenic playboys”, „Show me”). Niepowodzenia w trzecim tysiącleciu naszej ery tym mocniej pokazują, że szczyt został osiągnięty w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku i właśnie dlatego skojarzenie z latami 90. jest w tym wypadku aż tak mocne.
Tak jak ostatnim razem pod koniec rozważań, poniżej prezentuję swoje TOP10 dla The Cranberries. Jako że ile Polaków tyle opinii, można się z tym wyborem nie zgodzić. A nawet trzeba, bo o gustach się nie dyskutuje.
10. Zombie
9. How
8. Desperate Andy
7. Loud and clear
6. Sunday
5. Not sorry
4. War child
3. Empty
2. Cordell
1. So cold in Ireland
OGŁOSZENIA:
1. „Tata 2, Tata Kazika, niedługo przyjdzie pora - Tata Kazika kontra Hedora“. Słowa z numeru „12 groszy” po dwudziestu latach stały się ciałem. Dziewiętnastego maja miała miejsce premiera płyty „Tata Kazika kontra Hedora” zespołu Kazik i Kwartet Proforma. W przypadku trzeciej części „tatowej” twórczości Kazika po Stanisławie Staszewskim zostały tylko teksty, warstwa melodyczna została opracowana od podstaw przez muzyków Kwartetu. Płyta jest wspaniała zarówno tekstowo jak i muzycznie. Bardzo mocny kandydat do płyty roku, choć należy poczekać jeszcze na siódmą płytę Lao Che, która ma się ukazać jesienią. Moim faworytem w zestawie piętnastu piosenek został utwór „Ogrodnik” – piękna gitara i bardzo urzekający tekst.
2. Na przestrzeni pięciu dni w miesiącu maju najpiękniejszy ze światów stracił dwóch wielkich Artystów z dwóch różnych bajek. Osiemnastego maja po koncercie w Detroit samobójstwo w wieku 52 lat popełnił Chris Cornell, lider takich projektów jak Soundgarden i Audioslave. Informacja to tym smutniejsza gdy zdadzą sobie Państwo sprawę że z „Wielkiej Czwórki z Seattle” nie żyje już trzech wokalistów. Cztery dni później odszedł od Nas człowiek z burzą włosów. Panie Zbyszku, świetnie się oglądało z Panem świat.
3. Dnia siedemnastego czerwca bieżącego roku dawną stolicę Polaków nawiedził System Of A Down. Zagrać dwadzieścia sześć kawałków w dziewięćdziesiąt minut to jest sztuka. Zrobić to z taką ilością mocy i energii potrafią wyłącznie nieliczni. Przez półtorej godziny miałem znów czternaście lat, a fakt usłyszenia na żywo takich numerów jak „Violent pornography” czy „Highway song” zostanie w pamięci dożywotnio.
4. Idą wakacje. Młodsi je mają, starsi jeszcze nie, ale to się zmieni. A jak powszechnie wiadomo wakacje należy spędzać aktywnie. Dlatego też w trakcie dwumiesięcznej przerwy od spraw uczelnianych ramowy plan koncertów uwzględnia takie Zespoły jak Red Hot Chili Peppers, Cree, Vavamuffin, Dżem i Kult. Oczywiście wakacje jeszcze się nie zaczęły więc lista może się wydłużyć o parę pozycji…
W następnym odcinku odwiedzę pewnego warszawiaka, który pomimo dość młodego wieku (39 lat) zdążył zostać legendą dwóch polskich scen muzycznych. Jednocześnie chciałbym złożyć przeprosiny za czas produkcji kolejnego odcinka serialu.
Z rock’n’rollowym pozdrowieniem!