Komentarze: 0
Witam serdecznie i zapraszam w kolejną muzyczną podróż. Dostałem sygnał od A., że zabieram się za niektóre sprawy zbyt fachowo tutaj, więc postaram się deczko rozluźnić swoje podejście. Dzisiejsze gdybania poświęcone zostaną płytom i albumom, które są upatrzone przeze mnie krócej bądź dłużej i czekają na mnie jeszcze na sklepowej półce. Swoją drogą, kosztowna ta pasja, nie ma co…
POLSKA
Oczywiście zacznę od sceny mi bliższej. Pozycji jest mniej, bo bardziej wkręciłem się w polskie granie (szczególnie pierwszą połówkę lat 80.) no i tak już na dobre zostało. I na złe.
Oddział Zamknięty - „Reda by night” – zespół, który przewijał się od świadomych moich początków z muzyką nieco inną, niż graną w radio (chociaż oczywiście Antyradio, Rock Radio, Eska Rock i Program III Polskiego Radia łamią ten zastany schemat). Idealne połączenie rocka, nowej fali i punka okraszone bardzo dobrym wokalem (do czasu kiedy Jary nie stracił ok. 2/3 swojej mocy w głosie przez różnorakie używki). Dlaczego ten, a nie inny krążek? Ano z kilku powodów. Krzysztof Jaryczewski miał pełnię władzy w gardle, debiutancką płytę OZ mam w wersji winylowej (w spadku po tacie, ale mam), a na „Redzie…” jest kilka wyśmienitych kawałków (m. in. „Pokusy”, „Horror”, „To tylko pech”…). Fascynacja Oddziałem mi już dość dawno przeszła, jednak taki okaz jest godny upolowania. Chociażby z szacunku do legendy.
O.N.A. - „Bzzzzz” – po raz pierwszy o istnieniu Agnieszki Chylińskiej usłyszałem we wrześniu 2008, jednak poważniejsze zainteresowanie ta grupa wzbudziła we mnie wiosną 2010. Kawałek pt. „Suka” po dziś dzień siedzi w mojej głowie, choć nie tylko on. Rozmyślałem mocno, czy nie wstawić płyty „Mrok” miast drugiego krążka w dorobku kapeli, ale teksty o zgubnym wpływie używek (alkohol w „Absta”, narkotyki w „Jedziesz, jedziesz” i „Białych ścianach”) wygrały z opowieściami o depresji („Niekochana”), nieudanych relacjach damsko-męskich („Zmęczona”, „Suka”), czy anoreksji („Szpetot”). Chociaż temat nieszczęśliwej miłości jest zasygnalizowany także na „Bzzzzz” („24 godziny po…”, „Krzyczę – jestem”), nieszczęście poużywkowe rusza mnie mocniej. Riedel, Morrison, Cobain, Joplin… Wicie, rozumicie. Tęsknię za Nimi.
KNŻ – „Porozumienie ponad podziałami” – tu też miałem dylemat, czy nie napisać o „Bar la curva/Plamy na słońcu”, ale za duży tam rozstrzał między rzeczami zagranymi dobrze (obie tytułowe piosenki, „Polska jest ważna”, „Hanna Gronkowiec Walczy”, czy punkowa wersja antysystemowej „Ballady o Janku Wiśniewskim”), a tymi wyraźnie słabszymi („Jak zło się rodzi?”, „Przecięty na pół”, „Skończyłem się”). Na „Porozumieniu…” na szczególnie wysokie uznanie zasługuje historia prawdziwa z dawnego województwa tarnobrzeskiego – „Tata dilera”. Najbardziej jaskrawy przykład wpływu Kazika na raczkujący wtedy polski rap (nie żebym był znawcą rapu, ale Kazio zawsze więcej melorecytował, aniżeli śpiewał). Bardzo lubię też „Tańce wojenne”, ponieważ mam chorą przypadłość, która przejawia się słabością do tematu rozpadu Jugosławii w muzyce (tu polecam cover Dezerterowego „El Salvador” w wykonaniu Kasi Nosowskiej). Kazik wykorzystał też tutaj utwory z wcześniejszego etapu swojej kariery („Konsument” z repertuaru Kultu, oraz „Dziewczyny” z jego pierwszej solowej płyty „Spalam się”).
Closterkeller – „Scarlet” – druga po „Porozumieniu…” pozycja reprezentująca rok 1995 (a jeszcze przecież jest takie cudo jak „Herzeleid” Rammsteina!). Ze względu na brawurowe warunki głosowe Anji, jak również wyczyny klawiszowe Michała Rollingera (na koncie również m.in. współpraca z Wilkami) można tej płyty słuchać wielokrotnie bez większych przerw. Ogółem rock gotycki polski jest mocno niedoceniany (na uwagę zasługują takie składy jak Artrosis czy Batalion d’Amour). Bardzo niesłusznie.
ZAGRANICA
Myślę, że nazwy paru grup Państwa nie zdziwią. Choć chyba mam tu jeden średnio oczywisty wybór, może i dwa nawet.
R.E.M. – „Automatic for the people” – tym razem rocznik 1992 na tapetę wchodzi. Michael Stipe i spółka, czyli ekipa nazywana przeze mnie roboczo „mistrzami smutnych piosenek” (za takich przynajmniej ich uważam) ma na swoim koncie niemało hitów (chociaż przykładowo Ojciec uważa, że wydwanictwo z największymi hitami tej grupy powinno zawierać piętnaście różnych wersji „Losing my religion” i nic poza tym), aczkolwiek sądzę, że jeden numer, który stoi trochę z boku w twórczości R.E.M., a moim zdaniem jest jednym z najpiękniejszych utworów zaśpiewanych w języku angielskim. „Drive”, czyli pierwszy singel z płyty, przeszedł bez większego echa. Triumfy z „Automatic…” święciły „Everybody hurts”, „Man on the moon” (napisany ku pamięci Andy’ego Kaufmanna), czy „The Sidewinder sleeps tonite” (też świetna rzecz, nawiasem mówiąc, szczególnie wokal Stipe’a). A takie połączenie smyczki + gitara nie zdarza się często (tu należy pokłonić się Johnowi Paulowi Jonesowi (m.in. bas w Led Zeppelin), który spłodził taką prześliczną aranżację). Całokszałt stanowi najwyższą półkę muzycznego rzemiosła, stwierdził to m.in. magazyn „Rolling Stone” (247. miejsce w plebiscycie na płytę wszechczasów).
Nirvana – „Bleach” – debiut tercetu z Seattle (w 1989 jeszcze bez Dave’a Grohla za bębnami) jest krążkiem, który odniósł zdecydowanie najmniejszy sukces komercyjny. Twórczość jest tam najmniej „grzeczna”, przebija się ze sporą siłą duża ilość „brudu” w gitarze Kurta. Wyróżnia się „About a girl” poprzez swój riff. Moim ulubieńcem jest „School”, gdzie Cobain już całkowicie odpina wrotki i wydziera mordę bez żadnego opamiętania. Chciałbym posiąść, bo jeszcze tylko ta jedyna mi z Nirvany została do nabycia, pomimo iż zauroczenie tą kapelą minęło u mnie już dobrą chwilę temu. Tak ze trzy lata temu. Choć szacunek oczywiście pozostał. Taki nadruk z koszulki widziałem niedawno: „I still miss Kurt Cobain”...
Metallica – „Ride the Lightning” – drugi album gigantów z Los Angeles. Wbrew obiegowej opinii, jakoby „Master of puppets” był najlepszym albumem metalowym wszechczasów (Moim skromnym zdaniem? Zdecydowanie „Paranoid” Black Sabbath.) sądzę, że „Ride the Lightning” jest mocno niedoceniany, podobnie jak „Bleach”. Może nie najlepszy w ich dorobku (tu z kolei dylemat: „Kill ‘Em All” czy „Black Album”? Nie wiem do dziś.), ale naprawdę dobry. Energetyczne „Fight fire with fire” od razu na początek, balladowe „Fade to black” z dramatycznym tekstem, dość podniosłe „For whom the bell tolls” (dwa ostatnie kawałki są grane regularnie na koncertach od ponad trzydziestu lat)… no jest tam wiele różnych odcieni, a mimo to krążek jest bardzo spójny – to lubię!
The Cranberries – „Everybody else is doing it, so why can’t we?”/ „No need to argue” – dwie pierwsze płyty Dumy Irlandii, jak i reszta ich twórczości utrzymana jest w mocno smutnym klimacie. Każda z nich jest wspięciem się na wyżyny – bardzo niewiele jest słabych kompozycji (wyjątki to „Put me down” i „I will always” z „Everybody else…” i „Yeat’s grave” z „No need to argue”). Więcej takich „ulubionych” rzeczy w moim mniemaniu znajduje się na debiucie („I still do”, „Sunday”, „Not sorry”, „Still can’t…”, czy „How”), aczkolwiek nie można zapominać o takich potęgach jak nieśmiertelne „Zombie”, „Ridiculous thoughts”, czy „Ode to my family”. Koniec końców starcie nadal jest nierozstrzygnięte, ale jeśli tylko którąś na półce wynajdę to jest moja! O ile oczywiście pojawią się reedycje, bo w przypadku Żurawinek to ciężko o ich płyty w Mieście Królów Polski. W reszcie Polski raczej też.
Rammstein – „Liebe ist für alle da” – jak dotychczas ostatni z sześciu albumów wschodnioniemieckiego składu, popełniony w roku 2009, także już za mojej pamięci. Pamiętam ten piękny czas, gdy na okrągło w Antyradiu grane było „Pussy”. Bardzo urzekły mnie wolniejsze utwory z tego dzieła: „Frühling in Paris” i „Roter Sand”, uwielbiam też piosenkę o smutnym rekinie – „Haifisch”. W warstwie tekstowej przyciąga uwagę „Wiener Blut”, opowiadający o bestialskim mordercy i gwałcicielu Josephie Fritzlu. Zdecydowałem się w tym miejscu na „LIFAD”, ponieważ „Reise, Reise” i „Herzeleid” już są na półce (z czego jestem dumny okrutnie), a reszta albumów nie jest w mojej ocenie najwyższych lotów („Rosenrot” miał być drugą częścią „Reise, Reise”, a brzmi to tak, jakby poza utworem tytułowym wepchnięto na płytę same „odrzuty”…). Ewentualnie jeszcze kiedyś wezmę „Sehnsucht”, ale nie jest to pierwsza potrzeba.
Sex Pistols – „Never mind the bollocks, here is the Sex Pistols” – tu jest żywy dowód na to, że mieszka we mnie kawałek punkowca. Wspominałem co prawda, że wolę Ramonesów, ale na korzyść londyńskiej ekipy przemawia fakt, że jedynym albumem (pozostałe wydawnictwa to kompilacje singli, wywiadów, itd.) zapisali się w historii muzyki. Wydaje mi się, że coś takiego nie przytrafiło się żadnej innej grupie. A jeśli już to na mniejszą skalę – patrz Siekiera i „Nowa Aleksandria”. Legendarne „Anarchy in the UK”, skierowane przeciwko władzy królewskiej „God save the queen”… W zasadzie więcej nie trzeba dodawać. Co więcej, nie mam żadnej stricte punkowej płyty („London calling” The Clash nie liczę, bo tam za dużo wymieszane jest w jednym garze), więc na dobry początek zasadniczo można takie cudeńko zakupić.
Dire Straits – „Brothers in arms” – gdzie do ciężkiej cholery jest oryginalna kaseta tegoż wydawnictwa to ja pojęcia nie mam. Przepadło wiele cudownych albumów. Deep Purple, Phil Collins, The Doors… „Brothers in arms” to rocznik 1985. Sympatyczny taki („Cegła” Dżemu!). A na albumie Knopflera i spółki wiele dobrego się stało. Jeden z najpiękniejszych saksofonów w historii muzyki zagrany przez Chrisa White’a („Your latest trick”). Balladowe „Why worry” z najprostszym, acz najpiękniejszym przesłaniem („There should be sunshine after rain”). Na wesoło? Proszę bardzo – mamy „Walk of life”. Fajny numer na przystawkę? Wiadomo, że jest („So far away”). Udział gościa specjalnego? W „Money for nothing” Mark Knopfler tworzy duet ze Stingiem, który jest współkompozytorem tego utworu. Coś „pomnikowego”? Również w pakiecie (utwór tytułowy). Zespołem tym zafascynowałem się w wieku lat piętnastu i nic nie wskazuje żeby ten stan się zmienił. Kopię albumu w formacie CD należy czym prędzej w domu przywrócić.
Volbeat – zespół duński, przygrywający ciężką muzykę w dość skoczny sposób (słyszalne elementy rockabilly), skoczność tą da się odnotować w coverze utworu Hanka Williamsa „I’m so lonesome I could cry” oraz w grze perkusisty („Radio Girl”!). Wpadłem na nich dość przypadkiem, włączając Trójkę w radiu gdy leciał „Doc Holliday”. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że nie mogę się zdecydować, którą to konkretnie płytę bym kupił, ponieważ stylistyka jest bardzo podobna w każdej z sześciu z nich. Na chwilę obecną zapoznałem się z dwiema („Guitar gangsters & cadillac blood” i „Outlaw gentlemen & shady ladies”), bardzo przypadły mi do gustu, wspominam pozytywnie. Na pewno wrócę, prędzej czy też później.
OGŁOSZENIA:
1. Niestety ponieśliśmy kolejną stratę w naszym pięknym świecie. Wczoraj w wieku 68 lat zmarł Rick Parfitt, gitarzysta grupy Status Quo.
2. Jako że wczoraj była wigilia, to musiały się pojawić również kolędy. Ale w naszym domu nie były to takie zwyczajne kolędy. Tata stwierdził, że „trzeba iść z duchem czasu i dzisiaj będą nowoczesne kolędy”. No i były. Słuchanie przy wigilijnym stole Maanamu, Oddziału Zamkniętego, Republiki, Doorsów i innych jest niesamowite!
3. Należy pamiętać. Zawsze. Za trzy dni minie rok odkąd nie ma wśród żywych jednej z największych legend muzyki metalowej. 28 grudnia 2015 roku zmarł Ian Kilmister, bardziej znany jako Lemmy, frontman i basista grupy Motorhead.
4. W nawiązaniu do punktu drugiego chciałbym polecić stację o nazwie Rock Radio. W naszym mieście częstotliwość to 103,8. Mało reklam, dużo rockowego mięsa – o to chodzi!
5. Jeżeli okaże się prawdą to, że Michael Stipe zamierza wrócić do muzyki (ciekawe w jakiej miałoby to być formie), byłoby naprawdę cudownie! A gdyby jeszcze prawdą było to, że System ma 15 utworów na nową płytę i na letniej trasie będą nowe numery, to oszaleję ze szczęścia.
6. Na kanale Kino Polska Muzyka dziś o 22:00 dokument o zespole Maanam, chętnie obejrzę.
7. Chyba najważniejsze z ogłoszeń pozostawiłem na koniec. Jeżeli lubicie zastanawiać się nad muzyką, słuchać jej, a przy okazji podobają się Wam różnorakie plebiscyty, to jest to coś idealnie skrojone pod Was. O czym mowa? O dwudziestej trzeciej edycji Topu Wszechczasów, oczywiście. Plebiscyt organizowany rokrocznie od 1994 roku na przełomie grudnia i stycznia przez Program III Polskiego Radia zdążył obrosnąć już legendą i to niemałą. W tym roku można oddać swoje głosy na maksymalnie 100 utworów spośród ponad tysiąca pięciuset. Głosować można pod adresem lp3.polskieradio.pl do 30 grudnia, do 12:00. Wyniki (prawdopodobnie miejsca 100-1 prezentowane „od tyłu” na antenie przez 12 godzin) zostaną ogłoszone 1 stycznia, najprawdopodobniej w godzinach 9:00-21:00. Polecam Państwa uwadze.