Najnowsze wpisy, strona 1


gru 08 2017 #12 - Pytasz, czy znam krainę szczęścia?...
Komentarze: 0

   Witam pięknie zgromadzonych. W tym momencie chciałbym nieco odwrócić tendencję i wrócić do brzmień delikatniejszych, choć w żadnym wypadku nie delikatnych. Chciałbym również parę słów o pewnej płycie skrobnąć.

 

„Chciałem stworzyć płytę dla słuchaczy zimnej fali, tymczasem kupili ją trzynastolatkowie” – Robert Gawliński

 

Płytowy debiut grupy Wilki pod tym samym tytułem przypadł na majowy czas 1992 roku. Już pierwszy utwór uzmysławia, że Gawliński i spółka chcą trafić do słuchaczy cold wave’u. „Eroll” wyróżnia się bardzo mrocznym klimatem na tle i tak dość mrocznej płyty. Pomimo swojej akomercyjności numer ten spędził pięć miesięcy na liście przebojów w Programie III. W drugim kawałku Robert zaczyna śpiewać po… dwóch minutach od pierwszych dźwięków gitary. „Nic zamieszkują demony” zostało wybrane na pierwszy singel promujący płytę – gdyby stało się to w dzisiejszych czasach, z pewnością Zespół nie osiągnąłby takiego rozgłosu. Trzecia kompozycja zamieszczona na „Wilkach” stała się największym hitem w historii grupy. Szczególną uwagę zwrócić należy na gitarowe solo Macieja Gładysza (współpraca między innymi z zespołem Piersi, Edytą Bartosiewicz, Budką Suflera czy Sewerynem Krajewskim). „Son of the blue sky” przez miesiąc utrzymywało się na szczycie Listy Przebojów Programu Trzeciego.  Jest to specjalna dedykacja dla zmarłego Adama Żwirskiego – pierwszego basisty Zespołu. Teledysk do „Son of the blue sky” zagościł w angielskiej MTV, choć Wilki nie doczekały się międzynarodowego sukcesu (swoją drogą jedną z największych zagadek wszechświata pozostanie fakt, iż żadna polska kapela w dziejach nie została światową gwiazdą). Kolejny numer zatytułowany „Amiranda” charakteryzuje się niesamowitą energią w warstwie instrumentalnej. Jeśli chodzi tekst „Amirandy”, zawsze intrygował mnie wers „będziemy kochali się jak bezdomni Cyganie” – do dziś głowię się co Gawliński chciał przekazać słuchaczom. „Rachela” znajdująca się bezpośrednio po „Amirandzie” przenosi nas w łagodniejsze klimaty, choć element drapieżności jest wyraźnie słyszalny pod koniec utworu. Za ostatni utwór z pierwszej strony kasety (tak, były kiedyś takie nośniki, a Tata miał sporą ich kolekcję) należy się muzyczny Nobel saksofoniście Mariuszowi Mielczarkowi (który udzielał się między innymi w projekcie Anity Lipnickiej i Johna Portera oraz w grupie Pod Budą). Bez tego instrumentu wartość „Beniamina” (pierwszy z dwóch utworów poświęconych synom Roberta, rok później na płycie „Przedmieścia” ukazała się „Ballada Emanuel”) spadłaby kilka pięter w dół. Zaraz obok „Eroll” mój największy faworyt z tego krążka.

 

Otwierająca drugą część „Glorya” pod względem zawartości jest bliźniaczo podobna do „Amirandy”. Poziom energii jest na tyle wysoki, żeby zapewnić dostawy prądu w kilku miastach. Tekst może nie jest wybitny, jednakże dobrze obrazuje kierowanie się wyłącznie argumentem siły. Ósmy w kolejności „Aborygen” stał się kolejnym po „Son of the blue sky” wielkim hitem z płyty „Wilki”. Jest to druga i ostatnia piosenka z omawianego dzisiaj albumu, która uplasowała się na pierwszym miejscu Trójkowej listy przebojów. „Aborygen” jednakże zyskał innego rodzaju popularność – w latach 90. dwudziestego stulecia był on grywany w klubach przeznaczonych dla osób o orientacji homoseksualnej (prawdopodobnie z powodu nadinterpretacji wersu „niech to, co inne zostanie pokochane”). Riff gitary akustycznej odróżnia „Aborygena” od pozostałych kompozycji, nie tylko „wilkowych”.  Ostatni numer z kategorii „wielki hit” to „Eli lama sabachtani”. Tekst może nie należy do takich, za które wręcza się Nagrodę Nobla (tekstem podobnego typu charakteryzuje się „Glorya”), lecz w tym konkretnym przypadku głos Roberta robi różnicę, nadając utworowi wyjątkowości. Ostatnie dwie pozycje z albumu („Z ulicy Kamiennej” i „Uayo”) spinają jedną klamrą chórki w wykonaniu Anji Orthodox, wokalistki Closterkeller. W pierwszym z wymienionych numerów na pierwszy plan wysuwają się instrumenty perkusyjne, w drugim zaś wyszeptywanie (choć może bardziej wypada napisać cicho śpiewane, ale ze zdartej kasety każdorazowo brzmiało to jak szept) zwrotek przez Roberta.

 

I tak oto dobrnęliśmy do szczęśliwego końca. Jednakże przemyśleń wszelakich nie koniec to. Koniec roku się zbliża – jak powszechnie wiadomo jest to czas różnorakich podsumowań. Po raz dwudziesty czwarty na antenie radiowej Trójki będzie można wysłuchać najznamienitszego podsumowania wszechczasów. Jak co roku, kiedy to zima zaskakuje kierowców w kraju nad Wisłą a pod każdą szerokością geograficzną wybrzmiewa świętej pamięci George Michael, ja wspaniałomyślnie dumam nad setką topowych utworów. Poniżej zaprezentuję kilka osobistych wspomnień dotyczących niektórych z nich:

 

77. ABBA – MONEY, MONEY, MONEY
Będąc licealistą za kolegę z ławki miałem niejakiego S. (który był na tyle w porządku, iż otworzył mi horyzonty na System Of A Down). Z człowiekiem tym nieustannie na lekcjach języka ojczystego wygłupialiśmy się parodiując dwie Szwedki.


62. Creedence Clearwater Revival – PROUD MARY
Pierwsze skojarzenie jakie budzi „Proud Mary”? Kabaret Ani Mru Mru. Piosenka o rolniku, który jest sam w dolinie (na znaną melodię CCR) symbolizowała piękne czasy, kiedy to polska scena kabaretowa jeszcze kogoś (a nawet wielu) śmieszyła.


59. Gary Moore – STILL GOT THE BLUES
Nie mogę określić się jako fan tego artysty. Nie mogę powiedzieć nawet, że kojarzyłem jego twórczość kiedy jeszcze żył. W lutym 2011, gdy Gary Moore zmarł, dzień lub dwa później „Teleexpress” wyemitował o nim materiał, gdzie zamieszczono „Still got the blues” właśnie. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć jednak, że miłość od pierwszego usłyszenia istnieje. Telewizjo Polska, stokrotne dzięki!


48. George Michael – JESUS TO A CHILD
Tutaj z kolei serdeczne podziękowania dla Pana Marka Niedźwieckiego. Sytuacja w zasadzie analogiczna jak piętro wyżej, choć na falach radiowych, nie zaś na ekranie telewizora.


42. Alan Parsons Project – DON’T ANSWER ME
Czasami zdarza się tak, że coś się dzieje, acz nie wiadomo dlaczego. Nie wiem do dziś dlaczego ta piosenka przypomniała mi się tuż przed pierwszym dniem pracy w służbie zdrowia, ale towarzyszy mi już od roku. I dobrze mi z tym.


30. Pearl Jam – CRAZY MARY
Z cyklu: podziękowań ciąg dalszy. Tym razem dla Topu Wszechczasów właśnie. Nigdy nie sądziłem, że znam całą muzykę świata, dlatego też z wielką przyjemnością poznałem tenże utwór. Oryginalne wykonanie Victorii Williams również zasługuje na słowo uznania, a Eddie Vedder wspiął się na wyżyny swojego niekwestionowanego talentu.


18. Leonard Cohen – DANCE ME TO THE END OF LOVE
Z tą piosenką Mistrza bezapelacyjnie kojarzy mi się jej polska wersja śpiewana przez Panią B. w różnych nadmorskich wioskach. Nadal nie wiem czy za polskie słowa odpowiedzialny jest Maciej Zembaty, jednakże „Tańcz mnie po miłości kres” to fantastyczna sprawa.


6. Genesis – HOME BY THE SEA
Antyradio, jak każde szanujące się radio używa tak zwanej autopromocji. W ramach takiej autopromocji różne części różnych utworów zostały umieszczone obok siebie po uprzednim „wycięciu”. Jeden z kawałków charakteryzował bardzo ekspresyjny wokal – jak się później okazało był to głos Phila Collinsa. „Home by the sea” było jedną z niewielu pozytywnych spraw, których udało mi się doświadczyć podczas fizycznej pracy w fabryce.


2. Bruce Springsteen – STREETS OF PHILADELPHIA
Tom Hanks i Antonio Banderas.
Tych dwóch Panów już zawsze będzie mi się kojarzyć ze „Streets of Philadelphia”. Wszystko za sprawą „Filadelfii” – poruszającego filmu, który nie kończy się dobrze.

 

OGŁOSZENIA:

 

A co słychać w wielkim muzycznym świecie? Najpierw informacje smutne. Jako, że rock ma już swoje lata, odchodzą jego wielcy reprezentanci. Niestety coraz częściej. Osiemnastego listopada w wieku lat sześćdziesięciu trzech pożegnał się z fanami Malcolm Young, jeden z założycieli ACDC. Ze spraw koncertowych? Ano świat pędzi tu jak szalony. Zaszczytem było zobaczyć występy takich Artystów jak Robert Brylewski (tym sposobem widziałem już 60% „złotego składu” Armii, z czego się bardzo cieszę), Marcin Świetlicki (wraz z Brylewskim gościnnie na urodzinach T.Love), Renata Przemyk czy Agnieszka Chylińska. Zwłaszcza Panie wykonały swoje zadanie wyśmienicie. W wypadku Przemyk – poznanie pięknego kawałka muzycznego świata, jeśli chodzi o Chylińską – koncert z cyklu „znowu jestem trzynastolatkiem”. Co w przyszłości? Szykuje się letnia inwazja wielkich gwiazd na cesarsko-królewskie miasto nad Wisłą. Ozzy Osbourne, Deep Purple, Pearl Jam, Iron Maiden… do tego na dokładkę Depeche Mode w lutym. Jak mawiał Staszewski Kazimierz „marzenia swoje miej!”, a może i gdzieś się uda zajrzeć. W lutym również odwiedzi Nas zespół Wilki, co również będzie sensacją-rewelacją. Jak sprawa z płytami stoi? No, „Viridian” Closterkellera przełomu nie wywoła. Choć „Kolorowa Magdalena” jest utworem typowo singlowym (czy aby Anja nie pisała o swojej przyjaciółce?), reszta płyty mówiąc żargonowo „nie dojechała”. Albo ja się nie znam, może też tak być. Kortez z płytą „Mój dom” za to znakomity. Polecam każdemu. W ostatnich latach Łukasz na pewno jest największym objawieniem – możliwe, iż jednym z większych w pierwszych siedemnastu latach XXI wieku w Polsce. Ma się rozumieć poza Lao Che, który to sekstet (wspierany przez Karola Golę z Jazzombie) w połowie lutego powróci z nową płytą zatytułowaną „Wiedza o społeczeństwie”. Panowie ruszą też w trasę a zobaczyć ich można będzie w klubie Studio, siedemnastego marca. Ostatnia wzmianka na dzisiaj jest taka że mamy grudzień. Czas podsumowań i takie różne. Rock Radio również podsumowuje – w plebiscycie „Rockowy numer wszechczasów” głosować na można na ten jeden numer, największy Waszym zdaniem w historii rocka. Na całe szczęście zestaw do głosowania jest dość okrojony (około sto trzydzieści pozycji), więc można załatwić sprawę w porywach do dziesięciu minut. W ostatni piątek starego roku zostaną ogłoszone wyniki. Polecam Państwa uwadze.

 

To wszystko na dzień dzisiejszy, dziękuję.

kilkaslowomuzyce : :
paź 29 2017 #11 - Czy chcecie zobaczyć swoje łoże...
Komentarze: 0

   Witam z powrotem. W klimacie okołometalowym obracam się od wielu lat, więc pozwolę się w nim jeszcze trochę zatrzymać. Tym razem odwiedzę naszych zachodnich sąsiadów, a zespół o którym będzie mowa jest unikatowy na skalę świata. Czy już wiadomo? Ja? Nein? Rammstein!

 

Dawno, dawno temu był taki czas, gdy mówiono: On i niemiecka muzyka? Niemożliwe! Jednakże na początku czasów licealnych nadeszła zmiana. I za tą zmianę należą się podziękowania Pani F. (bo czasami zdarza się tak, że nauczyciel nie jest skończonym chujem). Co prawda z Rammsteinem styczność odbyła się wcześniej (konkretnie w roku 2004), ale to właśnie w sezonie 2012/13 odbywały się pierwsze przymiarki do bliższego zapoznania się z niemiecką sceną muzyczną. Fascynacja rosła i rosła (m.in. Die Toten Hosen i Böhse Onkelz), a jej szczytowy okres przypadł na sierpień zeszłego roku – wtedy to właśnie Rammstein zawitał do Polski, a ja na ich koncert wrocławski.

 

Początki kapeli wywodzącej się z dawnego NRD datuje się na rok 1994. W tym czasie pierwsze kroki w świecie muzyki stawiał Richard Kruspe (gitara), jednakże szukał on nowych rozwiązań. Wraz z Olivierem Riedlem (bas) i Christophem Schneiderem (perkusja) zaczął pracę nad nowym projektem. Kruspe udało się zwerbować do grupy Tilla Lindemanna (wokal), pomimo jego początkowej niechęci do współpracy. W czteroosobowym składzie Zespół wystąpił na berlińskim przeglądzie dla amatorskich kapel, który udało mu się wygrać. Po tym sukcesie skład grupy uzupełnili Paul Landers (gitara) oraz Christian „Flake” Lorenz (klawisze). Jeszcze słówko co do nazewnictwa – nazwa kapeli wywodzi się od miasteczka Ramstein, gdzie miała miejsce w 1988 roku katastrofa lotnicza (stała się ona przewodnim motywem utworu „Rammstein”), a druga litera „m” została użyta w wyniku niewiedzy.

 

Na początku 1995 roku kapela zaczęła przymierzać się do płytowego debiutu. I już pierwszy krążek – zatytułowany „Herzeleid” – wzbudził wiele kontrowersji – zdjęcie muzyków na okładce miało stanowić wzór aryjczyków (pomijając taką oczywistość jak odmienny od pożądanego kolor włosów połowy Zespołu) według nazistowskiej organizacji „Kraft durch Freude”. Całość płyty jeśli chodzi o teksty stanowi album koncepcyjny (za wyjątkiem „Rammstein” i „Laichzeit”, którego tematem jest kazirodztwo), a tematem są problemy miłosne doświadczane przez Zespół. Singlami promującymi stały się „Du riechst so gut” i „Seemann” (przepiękna ballada, podczas wykonywania której na żywo jeden z muzyków wsiada na ponton i jest niesiony na nim przez publikę, zwykle jest to Flake, jeden z moich faworytów w całej twórczości R+). Jeśli chodzi o moich ulubieńców, wskazać muszę „Wollt ihr das Bett in Flammen sehen?” (za ogromną siłę w riffie), „Seemann” z powdów wyżej wymienionych, oraz Laichzeit za nieokiełznane wariactwo Flake’a. Popularność grupy wzrosła znacząco, gdy Trent Reznor, wokalista zespołu Nine Inch Nails postanowił wykorzystać „Heirate mich” i „Rammstein” w filmie „Zagubiona autostrada” w reżyserii Davida Lyncha. „Heirate mich”, wraz z „Wollt ihr das Bett…” użyto też w serialu „Space ghost coast to coast”. Dziesięć lat po wydaniu krążka czasopismo „Rock Hard” umieściło „Herzeleid” na 303. miejscu w rankingu najlepszych rockowych oraz metalowych płyt wszechczasów.

 

Pod koniec 1996 roku muzycy weszli do studia w celu nagrania drugiego albumu. Zwiastunem nadchodzącej płyty stał się singel „Engel”. Sprzedał się on w ponad 250.000. kopii, co pozwoliło mu pokryć się złotem jako pierwszemu w karierze Zespołu. „Sehnsucht” była przełomem w karierze Rammsteina do tego stopnia, że do dzisiaj jest to jedyny niemieckojęzyczny album, który uzyskał status platynowej płyty w USA. Głównym powodem takiego obrotu spraw był utwór „Du hast”, charakteryzujący się humorystyczną zabawą słowem, bowiem sformułowania „Ty masz” i „Ty nienawidzisz” („Du hasst”) brzmią w języku niemieckim identycznie. Refren „Du hast” również ma humorystyczne zabarwienie – na pytanie zawarte w przysiędze małżeńskiej odpowiedź brzmi „nie”. Ciekawostką może być fakt, że na początku polskiego wydania płyty Lindemann wita się z fanami w naszym języku. Promocyjnie również nie było źle – krążek zdobył szczyt notowań w Niemczech w dwa tygodnie, a w trakcie trasy Zespół występował z takimi tuzami jak Limp Bizkit, Korn, Danzig czy Nina Hagen. Klimatem „Sehnsucht” jest mocno zbliżona do „Herzeleid”, również mamy balladę (w tej roli utwór „Klavier”), piorunujący początek („Sehnsucht”), problem kazirodztwa („Tier”), przemocy („Bestrafe mich”), zazdrości („Eifersucht”) i seksualnych perwersji („Küss mich”, „Bück dich”). „Klavier” i „Sehnsucht” zaliczają się do kategorii „moich” kawałków.

 

W końcówce lat dziewięćdziesiątych miały miejsce dwie kontrowersje, które są godne odnotowania i poświęcenia uwagi. W 1998 roku ujrzała światło dzienne nowa wersja kompozycji „Stripped” (za jej oryginał odpowiada Depeche Mode). Jednakże, w związku z teledyskiem do „Stripped” Zespół został ponownie oskarżony o szerzenie nazistowskiej ideologii, a przyczynkiem do ataku na Rammstein było użycie fragmentów propagandowego filmu dokumentalnego „Olimpiada”, obrazującego letnie igrzyska olimpijskie w Berlinie z 1936 roku. W tym samym roku miała też miejsce ciekawa akcja w Stanach (podczas trasy poświęconej „Sehnsucht” R+ docierają za ocean po raz pierwszy). Po jednym z koncertów Till i Flake zostali aresztowani na dwadzieścia cztery godziny za symulowanie stosunku na oczach publiki.

 

Na początku dwudziestego pierwszego wieku, w 2001 roku swoją premierę miał album „Mutter”, na którym słychać dość wyraźną zmianę stylistyki względem pierwszych dwóch płyt. Bardzo jaskrawym przykładem jest obecność kwartetu smyczkowego w „Mein Herz brennt”. Krążek promowało aż sześć singli („Sonne”, „Links 2-3-4”, „Ich will”, „Mutter” „Feuer frei!”, „Mein Herz brennt“), a jeśli chodzi o tematykę, to też jest dosyć różnorodna. Mamy tam tekst o narkotykach („Adios”), dziecku, które przypadkowo zostało pogrzebane żywcem („Spieluhr”), pedofilii w kościele („Hallelujah”, bonus w wersji japońskiej), perwersji („Rein Raus”), czy poglądach politycznych („Links 2-3-4”). „Links” jest dosadną odpowiedzią kapeli na zarzuty o propagowanie nazizmu, jak się okazało skuteczną – w późniejszych latach takie oskarżenia nie miały miejsca. W rankingu „Rock Hard”, opublikowanym w 2005 roku album „Mutter” zajął 324. miejsce.

 

Rok dwutysięczny czwarty przyniósł ze sobą płytę, której moim skromnym zdaniem nie może się równać żadna inna produkcja Zespołu. Mowa w tym miejscu jest o „Reise, Reise”, dzięki któremu Rammstein stał się największym niemieckojęzycznym zespołem w historii muzyki. Można odnaleźć na nim takie instrumenty jak: obój, mandolina czy akordeon. „Reise, Reise” było promowane przez cztery utwory („Mein Teil” opowiadający historię kanibala z Rothenburga, „Amerika” traktująca o globalizacji i wyśmiewająca zachodnią kulturę, „Ohne dich”, mające pierwotnie pojawić się na „Mutter”, poruszające temat rozstania i „Keine Lust” mówiące o braku motywacji). Odszukać można też inspirację poezją Goethego (adaptacja „Króla Olch” w piosence „Dalai Lama”), zespołem Depeche Mode (który natchnął kapelę przy „Los”), głos kobiecy (Viktoria Fersh z t.A.T.u. udzielająca się w refrenie „Moskau”, śpiewanym częściowo po rosyjsku). Ogólną inspiracją do stworzenia tego dzieła była katastrofa samolotu linii Japan Airlines z roku 1985, która pochłonęła 520 ofiar.

 

Jako, że fani Rammsteina przyjęli „Reise, Reise” bardzo ciepło, Zespół myślał o sequelu. I rok później wymyślił. Pierwotnie tytuł piątej płyty R+ miał brzmieć „Reise, Reise vol. 2”, jednakże tak się nie stało. Pomimo tego, że „Rosenrot” nie jest drugą częścią „Reise, Reise”, znajdują się na nim utwory, które miały zostać dołączone do poprzedniego albumu („Rosenrot”, „Wo bist du?”, „Mann gegen Mann”). Stylistycznie również można zauważyć wiele podobieństw – aranżacje orkiestrowe są na porządku dziennym. Płyta była promowana przez trzy single: „Benzin” (opowieść o osobliwym uzależnieniu), „Rosenrot” (druga i jak dotąd ostatnia inspiracja twórczością Goethego), i „Mann gegen Mann” (rzecz dotycząca homoseksualizmu). Z pozostałych tematów, które omawia „Rosenrot”, wymienić można samobójstwo („Spring”), drugą wojnę w Zatoce Perskiej („Zerstören”, komentarz Flake’a: „George Bush jest jak dziecko, które chce wszystko zniszczyć”), oraz wpływy poezji Fryderyka Schillera („Feuer und Wasser”). „Te quiero, puta!” jest dedykowane meksykańskim (utwór w całości po hiszpańsku), a „Ein Lied” wszystkim fanom kapeli. Jeśli chodzi o moich faworytów, to odnalazłem w „Rosenrot” dla siebie dwie balladowe pozycje. Pierwszą z nich jest „Wo bist du?”, opowiadająca o miłości, rozstaniu i związanej z tym samotności, drugą zaś „Stirb nicht vor mir”, mówiąca w zasadzie o tym samym, lecz połowicznie po angielsku, co jest zasługą Sharleen Spiteri ze szkockiej grupy Texas.

 

Na następcę „Rosenrot” przyszło fanom brutalnego grania w brutalnym języku czekać cztery lata. W 2009 roku światło dzienne ujrzał album „Liebe ist für alle da”. Płyta okazała się być najbardziej kontrowersyjną w dotychczasowym dorobku grupy – do tego stopnia, że niemiecka organizacja rządowa wpisała ją na listę materiałów nieodpowiednich dla nieletnich, z kolei teledyski do singlów „Pussy” (który stał się krótkim filmem pornograficznym) i „Ich tu dir weh” (gdzie wiele scen zostało poświęcone sadomasochizmowi) zostały umieszczone wyłącznie na portalach dla dorosłych. W warstwie instrumentalnej materiał jest cięższy niż na dwóch poprzednich płytach (wyjątki od reguły stanowią balladowe„Roter Sand”, „Frühling in Paris”, gdzie Lindemann śpiewa kawałek tekstu „Non, je ne regrette rien” z repertuaru Edith Piaf, oraz „Haifisch” inspirowany „Pieśnią o Mackiem Majchrze” z „Dreigroschenoper” Bertolta Brechta). Chwilę uwagi chciałbym poświęcić piosence „Wiener Blut” – tekst utworu opowiada o Josefie Fritzlu, który więził swoją córkę w piwnicy przez dwadzieścia cztery lata i powił z nią siedmioro dzieci.

 

Powoli kończąc historię Niemców ze Wschodu pragnę przytoczyć dwie ciekawostki. 19 lutego 2006 roku asteroidzie o numerze 110393 została przyznana nazwa „Rammstein” („swoją” asteroidę posiada również m.in. Anna German). W 2010 roku natomiast R+ powrócił po ponad dziesięciu latach do Stanów – na nowojorski koncert bilety skończyły się po niecałych dwudziestu minutach od rozpoczęcia sprzedaży.

 

Jeżeli chodzi o moje osobiste TOP10, prezentuje się to następująco:

 

10. Laichzeit
9. Moskau
8. Klavier
7. Wo bist du?
6. Hallelujah
5. Amerika
4.
Wollt Ihr das Bett in Flammen sehen?
3. Frühling in Paris
2. Seemann
1. Stirb nicht vor mir

 

OGŁOSZENIA:

 

Stało się sporo, aczkolwiek najważniejszą rzeczą jest fakt, że nadszedł najbardziej obfity czas w koncerty. W królewskim mieście mieliśmy jesienią już supergwiazdę światowego formatu (Sting), powiew świeżości (pierwszy koncert Kabanosa, wrócę na pewno!), potwierdzenie wspaniałej formy (Raz Dwa Trzy w repertuarze Wojciecha Młynarskiego), jak również objawienie legendy, która prezentowaną muzyką odbiega od moich korzeni (w tej roli weterani z Kalibra 44). W jesiennym rozdaniu będzie można jeszcze posłuchać między innymi uznanych polskich firm (Dżem, T. Love, Pidżama Porno, Acid Drinkers), czy jednego z ciekawszych artystów ostatnich lat w kraju nad Wisłą (w tej roli Kortez, którego druga płyta pt. „Mój dom” ukaże się 3 listopada). Jesienią wystąpią również tacy artyści, których na żywo nie dane mi było jeszcze obserwować (2Tm2,3, Renata Przemyk, Agnieszka Chylińska, Nocny Kochanek). Smutnym faktem jest, że w najgorętszym czasie dla koncertowego Krakowa nie pojawią się takie ekipy jak: Lao Che (który to zespół ma powrócić w wielkim stylu z nową płytą na wiosnę), Vavamuffin i Ludziki. Lecz żeby poziom reggae był stały, z początkiem listopada wpadnie Maleo Reggae Rockers. Początek roku 2018 niesie ze sobą już na tą chwilę kilka ciekawych atrakcji – przyjazd zapowiedziały takie kapele jak TSA, Big Cyc (którego też będę mógł podziwiać po raz pierwszy), Sztywny Pal Azji, Kobranocka czy Krzysztof Jaryczewski ze swoim zespołem. Na chwilę obecną w planach są również koncerty Closterkeller, Urszuli czy Dezertera. Jest dobrze a będzie jeszcze lepiej.

 

Dziękuję za uwagę.

kilkaslowomuzyce : :
lip 30 2017 #10 - Taka w życiu nasza rola, rock'n'rolla...
Komentarze: 0

Witam serdecznie. Po zajrzeniu na trójkolorową stronę mocy, przejdziemy dzisiaj do koloru czarnego. Muzyka metalowa była znana światu od roku 1970, kiedy to John Osbourne z Birminghamu, znany też pod pseudonimem Ozzy, wymyślił ją sam (tak stwierdził Bono, ja również mogę się pod tym podpisać). Do Polski dotarła ona na początku lat 80. XX wieku, a jej redefinicję na wschodzie Europy stworzyło pięciu muzyków zrzeszonych pod trzema literami. TSA.

 

Będąc dzieckiem średnio świadomym czegokolwiek Tata lubił bardzo posłuchać Ich muzyki. Mój pierwszy kontakt z heavy metalem miał miejsce w wieku dwunastu lat. Jako, że wtedy nie słuchałem muzyki zagranicznej (za wyjątkiem Doorsów), było to dla mnie coś w rodzaju nowego otwarcia. W szóstej klasie szkoły podstawowej w zeszycie do języka polskiego wynotowałem wszystkie piosenki, które Tata miał na jednej z płyt, było ich dziesięć albo dwanaście (m.in. „Kocica”, „Jestem głodny”, „Alien”, „Trzy zapałki”, „51”), to była wiele lat temu dla mnie podstawa, do której zostały dołożone inne wielkie utwory („Bez podtekstów”, „Wyciągam swoją dłoń”, „To boli”, „Nocny sabat”).

 

Koncerty TSA charakteryzowały się ogromnymi pokładami energii, nieosiągalnymi dla innych polskich ekip. Nierzadko w trakcie występów do akcji wkraczała milicja – w 1982 roku podczas koncertu w Sali Kongresowej w Warszawie Marek Piekarczyk, wokalista Zespołu musiał negocjować z milicją, ponieważ publiczność napierała tak bardzo na scenę, że służby zaczęły pacyfikować fanów. W lecie 1984 natomiast, po festiwalu „Rock nad Bałtykiem”, doszło do poważnych zamieszek, w wyniku których TSA dostało zakaz występów w Kołobrzegu na czas nieokreślony.

 

Po tym nieco dłuższym wstępie niż zwykle przejdźmy do ad remu. W dzisiejszym odcinku pozwolę przyjrzeć się bliżej jednej płycie legendy polskiej ciężkiej młócki. Konkretniej rzecz ujmując ich fonograficznemu debiutowi. „Live” to zapis z koncertu w krakowskim teatrze „Stu”, który odbył się 21 marca 1982 roku. Otwiera ją „Manekin disco”, który prześmiewczo opisuje rzeczywistość polskich dyskotek (co nie zmieniło się mimo upływu trzydziestu pięciu lat), w „Spółce” z kolei skrytykowany został pewien znany muzyk, który umoczył się później w polityce („podobno Hołdys walczył też, byś o wolności nie musiał śnić”). „Wyprzedaż” w swoim tekście gardzi szeroko pojętym materializmem i odcina się od karierowiczostwa. Jako czwarty utwór na ścieżce znalazł się „51”. Jeśli napiszę, że to przejmująca opowieść o tragicznie zmarłym przyjacielu, to nie napiszę nic. To jedna z najważniejszych kompozycji w historii polskiej muzyki rozrywkowej.

 

Drugą stronę winyla (trzydzieści pięć lat temu znano tylko taki nośnik w naszym pięknym kraju) rozpoczyna „Plan życia” – sympatyczny tekst o przełamywaniu własnych barier (w podobnym tonie utrzymany jest kawałek „Na co Cię stać?”), z potężnym i rajcującym riffem. „Chodzą ludzie” uderzają w masy, które myślą schematami i nie mogą się z nich wyrwać („Nie potrafią nawet kochać, brak im luzu i radości / Często robią głupie miny, świat ich nudzi, świat ich złości”). Następny utwór opowiada smutną historię o niechcianej ciąży i młodej matce („Wpadka”). Został on wydany na pierwszym singlu Zespołu w 1980 roku wraz z „Mass media”, jednym z moich osobistych faworytów w tekstach grupy (jak łatwo się domyślić tematem jest ogłupianie ludzkości przez środki masowego przekazu). Ostatni utwór, „TSA Rock” jest najbardziej zabawowy, akcent humorystyczny w postaci odegrania „Koziołka Matołka” to absolutne mistrzostwo. Podsumowując, natężenie buntu znacznie wykracza poza skalę, a energia instrumentów wprost rozsadza płytę. I całą polską scenę muzyczną tamtych lat też.

 

Moje prywatne teesiackie TOP10 prezentuje się tak:

 

10. Ty, on, ja
9. Wyciągam swoją dłoń
8. Plan życia
7. Mass media
6. Wyprzedaż
5. Bez podtekstów
4. Jeden kroczek
3. To boli
2. Alien
1. 51

 

OGŁOSZENIA:

 

1.       Rok 2017 nie oszczędza świata muzyki, podobnie jak i poprzedni. Dwudziestego lipca świat obiegła informacja o samobójczej śmierci wokalisty Linkin Park, Chestera Benningtona. W takich momentach zawsze przeraża mnie myśl o tym, kto będzie następny. Co do tej kapeli nigdy nie byłem i podejrzewam że raczej nie zostanę ich fanatykiem, niemniej jednak jest to bardzo duża strata dla naszego świata.

 

2.       Trzydziesty lipca jest szczególną datą w historii polskiej muzyki. Tego dnia w 1994 roku odszedł największy polski wokalista, Ryszard Riedel. W rozmowie ze mną J. stwierdziła, że umarł w dobrym momencie. I w sumie zgoda, bo w połowie lat 90. muzyka nad Wisłą zaczynała dość mocno podupadać, nijak nie mogąc nawiązać do złotych lat 80., a komercja zaczęła stawać się wszechobecna.
 

 

3.       Bieżący rok przyniósł drugą fascynację w muzyce. Można to roboczo podciągnąć pod stwierdzenie „punk prześmiewczy”, a mowa o zespołach Piersi i Big Cyc. Po przestudiowaniu dyskografii tych pierwszych (ponieważ jeśli chodzi o tych drugich jeszcze kilka płyt mi zostało) stwierdzam, że nic nie umywa się do ich pierwszej płyty, którą już zdążyłem polecić. Co do Big Cyca stałem się gorącym zwolennikiem krążków „Z partyjnym pozdrowieniem” oraz „Nie wierzcie elektrykom”, czy jeszcze jakieś okażą się godne uwagi to się zobaczy.

 

4.       Parę słów jeszcze o koncertach. Ze względów logistycznych odpada koncert Cree w Andrychowie, w jego miejsce wskoczy za to IRA i T.Love, z czego się niesamowicie cieszę. Pod znakiem zapytania stoją jeszcze występy Vavamuffin, Dżemu i Raz Dwa Trzy, tu również potrzeba czasu. Za to dwunastego października będzie mi dane zobaczyć Gordona Sumnera, znanego fanom jako Sting. Jest dobrze, będzie jeszcze lepiej.

kilkaslowomuzyce : :
lip 15 2017 #9 - To jest historia polskiego reggae massive!...
Komentarze: 0

Witam wszystkich bardzo serdecznie. W dzisiejszym odcinku zostanie przybliżona Państwu sylwetka jednego z najbardziej pracowitych polskich muzyków w branży. Mnogość projektów własnych, jak również tych, w których brał jedynie udział jako gość wprawia w niemały szok. Zaczynając na parkietach reggae (gdzie działa po dzień dzisiejszy) stał się legendą gatunku, poruszając w obrębie miejskiego folku przyciągnął do siebie słuchaczy z wielu muzycznych krain, pokazał talent do pisania głębokich tekstów, wypracowując niepowtarzalny styl. Styl, którego nieodłącznym elementem stała się czapka z daszkiem z wizerunkiem Kazimierza Deyny. Paweł Sołtys, znany bardziej jako Pablopavo.

 

Pierwszy raz z twórczością Pablopavo? Połowa maja 2010, trasa Kraków-Kłodzko. Przygoda ta zaczęła się utworem „Smoking” grupy Vavamuffin. Ogółem zaznaczyć w tym miejscu warto że moja miłość do twórczości Pawła rozwijała się powoli, była dosyć trudna i burzliwa. Po pierwszym zachwycie nad twórczością Vava, co trwało jakoś do wiosny 2011 (w międzyczasie Zespół wydał krążek „Mo’ better rootz”, którym jako czternastolatek się zachwycałem, a obecnie nic szczególnego w nim nie widzę, z wyłączeniem „Koronowanych głów”), udało mi się odkryć Ludzików. W początkowym okresie działalności Ludziki byli bardzo podobni podejściem do tematu do Vavamuffin (co zresztą bardzo mi odpowiadało w tamtym okresie), szczególnie mam tu na myśli debiutancką płytę „Telehon”. Zostało mi po niej trochę więcej niż po „Mo’ better rootz”, aczkolwiek na tą chwilę również nie jestem w niej zakochany w tym samym stopniu co dawniej. Została ona zadedykowana sekcji piłkarskiej Legii Warszawa, co zostało okraszone artykułem „Legia doczekała się swojej płyty”. W 2011 ukazała się płyta „10 piosenek” autorstwa Ludzików. Pomimo kilku utworów zapadających głęboko w pamięć („Wpuść mnie”, „Indziej”, „Dajcie mi spokój”, „Oddajcie kino Moskwa”), materiał jako całość nie prezentował się najlepiej jako całość, zarówno wtedy jak i dzisiaj krążek ten nie należał do moich faworytów – z tego tytułu właśnie pierwszy etap mojej miłości został zakończony. W czasach gimnazjum nie było takich wakacji, na których nie królowałby Pablopavo z Vava. W czasach początkowolicealnych gdzieś natknąłem się na czwarty album Vavamuffin „Solresol” (wydany w 2013, słuchany przeze mnie na pewno już w 2014). Wtedy nowa porcja reggae nie wywarła na mnie wrażenia. Dziś prezentuje się ona na dość solidnym poziomie, w szczególności „Radical rootsman”. Równolegle z pełną parą gnali przed siebie Ludziki. „Dancingowa piosenka miłosna” odkryła przede mną nową (nie będę ukrywał, że również ciekawszą) wersję Pawła. Z kolei słysząc pierwszy raz „Mikołaja” w okolicy połowy 2014 nie udało mi się rozpoznać głosu Pablopavo. Kolejny utwór – kolejne wcielenie, pomyślałem wtedy. Niecałe dwa lata później, dzięki wsparciu wszechwiedzącego kolegi G. otrzymałem informację o koncercie Ludzików na Kazimierzu. No to co, pasuje uderzyć? Sala ciasna okrutnie (co nie przeszkodziło zrobić nadkompletu), koncert przepiękny. Miłość odżyła. Rozwinęła się. Do Pablopavo w wersji z Vava szacunek pozostał, oczywiście, aczkolwiek nowe wcielenia muzyczne Pawła smakują mi bardziej. Prywatnie? Zawsze skory do rozmów, tak po jak i przed koncertem, nawet pomimo tego, że zdarza mu się występować cztery razy od piątku do niedzieli. Zaręczam, że nikt nie odejdzie bez autografu, uścisku dłoni, zdjęcia, czy nawet łyku piwka. Albo i całego.

 

Muzyczny rozdział w życiu Pablo rozpoczął się w 1993 roku, kiedy to założył swój pierwszy zespół, w którym pełnił rolę wokalisty oraz gitarzysty. Był członkiem wielu składów, które często zmieniały swój kształt, a na początku XXI wieku zaczął szerzej udzielać się światu w Zjednoczeniu Soundsystem, które założył z Reggaeneratorem (później wokal w Vavamuffin) oraz Krzakiem (DJ w wielu projektach sceny reggae). Po czasie Reggaeneratora zastąpił Diego, który dołączając do trio stał się motorem napędowym ekipy, która w 2011 roku przystąpiła do pracy nad swoim debiutem. Trwała ona cztery lata, a jej owocem zostało „Inity”. W numerze „International” Pablo nawinął zwrotkę po włosku i po rosyjsku, Diego z kolei wykazał się znajomością języka francuskiego. „To dla tych” jest swoistym hołdem dla Marcina „Gorga” Krasowskiego, oraz dedykacją dla wszystkich fanatyków Zespołu i muzyki w wydaniu soundsystemowym. „Don don don” to streszczenie całego dorobku kapeli, zamknięte w trzech minutach i dwudziestu sześciu sekundach. Zjednoczenie ogólnie rzecz ujmując jest projektem o nieregularnej aktywności, lecz w twórczości Pawła stało się pierwszym ważnym punktem, który wypada odnotować.

 

Pierwszą formacją Pawła z Warszawy, w której zdołał on wypłynąć na szerokie wody było oczywiście Vavamuffin. Z początkiem 2003 roku skład ten zaczął się formować, w tym samym roku powstał m.in. utwór „Sekta”. Kiedy już materiał na debiut został ukończony, a Vava wyszło z płytą „Vabang!” powrót muzyki reggae na salony stał się faktem. Śmiem twierdzić, że całe polskie pokolenie Y zna takie utwory jak „Bless” (niesłusznie i błędnie nazywany „Malinową mambą”), czy „Jah jest prezydentem”. Rok 2005 bezsprzecznie należał do nich. W plebiscycie branżowego magazynu „Free colours” Zespół zgarnął szereg wyróżnień, takich jak „Najlepszy polski wykonawca 2005 roku”, czy „Najlepszy debiut płytowy”. Cztery piosenki z „Vabang!” zostały umieszczone w TOP6 za rok 2005 (2. „Bless”, 3. „Jah jest prezydentem”, 4. „Sekta”, 6. „Chwilunia”). Jeżeli chodzi o moje prywatne odczucia, jako dwa wybijające się utwory wybrałbym „Paramonova” (cover utworu Transmisji, gdzie w połowie lat 90. śpiewał Gorg, jeden z trzech nawijaczy w Vava – zarówno w oryginale jak i w coverze właśnie Don Gorgone jest odpowiedzialny za wokale) i „I give you one love”, gdzie wyróżnikiem jest sekcja rytmiczna. Po dwóch latach intensywnego koncertowania nadszedł czas na następcę udanego debiutu. „Inadibusu” – bo tak nazywa się druga płyta kapeli – jest najbardziej udanym krążkiem w dyskografii warszawiaków. Tekstowo? Ciężko przywołać z pamięci drugi album, który poruszałby aż tyle ważnych i różnych kwestii. Przykłady? Ułomność polskiego prawa („Equal rights”, „Prawda policyjna”), problem dopingu w sporcie na przykładzie lekkoatletyki („Recharge”), problem głodu na świecie („Poor people”), opowieść o historii reggae w kraju nad Wisłą („Poland story”), sprzeciw wobec obojętności i podłości („Rub rumor”), oddanie hołdu kobietom („Baaba”), krytyka polskiej sceny muzycznej („Hooligan rootz”, „Supamolly”). No i oczywiście teksty o dobrej zabawie („Oriento”, „Natasha from Rush’yah”, „Vavamuffin on the road”). Muzycznie? Stały, bardzo wysoki poziom. O trzeciej i czwartej płycie już zostało powiedziane, więc przejdźmy do piątki. „V” miała swoją premierę na jesieni 2016 roku. W tym miejscu należy wspomnieć, że część fanów Vavy stwierdza, iż pierwsze dwie płyty zaliczyć można do „starego Vavamuffin”, a reszta to już nie to samo. Po części prawda (pierwsze dwie płyty jakieś trzy półki wyżej od pozostałych). Ale chłopaki jeszcze potrafią, zdecydowanie. Singlem promocyjnym został kawałek „Ferajna”. Niezły, aczkolwiek przy chociażby „Hooligan rootz”, czy „Radio Vavamuffin” blednie mocno. Dwa utwory, które zostały po „V”? „Zostań tu” i „Tatuaż” (zagrany przed koncertem Korteza w NCK, to się nazywa przekraczanie granic, brawo!). Czternaście lat twórczości to niedużo. Pawłowi wystarczyło, by móc stawiać przed Jego ksywą słowo „legendarny”.

 

Po bardzo udanej „Inadibusu”, w roku 2008 Paweł Sołtys zaczął rozmyślać nad tym, co by tu zrobić, by stać się jeszcze lepszym. Powstał wtedy singel „Zykamu/Dola selektora”, klimatem nawiązujący do najlepszego raggamuffin prezentowanego w tamtym czasie przez Vavę. Pokłosiem miała być solowa płyta Pablo, ale zachodziły opóźnienia. Więc najpierw wyszedł singel „Telehon”, a potem cała płyta pod tym samym tytułem. Zespół Pablopavo i Ludziki zawiązał się z początkiem 2008, płyta ukazała się we wrześniu 2009. „Telehon” cechowała spójność i różnorodność – spójność w pomyśle na płytę reggae’ową zabarwioną rapem („Telehon”), różnorodność w użytych instrumentach (akordeon Radka Polakowskiego w „Do stu”, gitara akustyczna Raffiego Kazana w „Jurku Mchu”). Kwestie poruszone na płycie? Senne wizje („Telehon”), nieszczęśliwa miłość („Z fartem dziewczyna”), tragiczna śmierć („Warszawa wschodnia”), przestępstwo popełnione przez nieletniego („C.S.I. Stegny”), problemy z prawem („Jurek Mech”), krytyka internetowych napinaczy („Ale ale”), nocne życie w stolicy Polski („Nomada”). Kontynuacją obranej drogi było „10 piosenek”, choć podkreślić należy że jest to płyta zdecydowanie bardziej innowacyjna. Różnorodność w tym wypadku została przechylona w stronę spokojniejszych gitarowych dźwięków (romantyczne „Wpuść mnie”, „Dajcie mi spokój” z genialną melodiką Radka, „Ballada o Okrzei” ku pamięci działacza ruchu robotniczego straconego w 1905 roku), choć można usłyszeć dobrze zmiksowany bit oraz piękny duet Pablopavo i Mariki w kawałku „Złoto”. Co, jak i dlaczego stało się na przestrzeni lat 2011-2013 jest sprawą dość zagadkową. Po dwóch i pół roku ciszy ze strony Ludzików 10 grudnia 2013 światło dzienne ujrzała „Dancingowa piosenka miłosna”. Potem zmieniło się wszystko. „Dancingowa” promowała album „Polor”, który ukazał się w styczniu 2014 roku. W utworze dominującą rolę odgrywa gitara, za którą chwycił sam Paweł (co pozostało mu z początków działania jeszcze w latach 90.). Inność w stosunku do dotychczasowej twórczości oraz piękna linia melodyczna sprawiła, że „Dancingowa” dotarła 7 lutego 2014 do 4. miejsca Listy Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia. W „Polorze” jak zawsze u Ludzików – spójność w koncepcji spokojnej, melodycznej płyty („Dancingowa”, „Patrz jak się stara wiatr”, czy „Wenecja” z wokalnym udziałem Ani Iwanek w refrenie), różnorodność w przemycaniu klimatów z rozmaitych stron („Bulaj” mógłby wpasować się idealnie w „Inadibusu”!). Kolejnymi singlami z płyty stały się kolejno „Mikołaj” (przejmująca historia o człowieku, który się stoczył z przepiękną melodią napisaną przez Pablo i Olka „Mothashippa” Molaka, niegdyś klawiszowca Vavy, teraz producenta muzycznego i bliskiego współpracownika Pawła) oraz „Krzysiek” (opowieść o pewnym wariacie z Mokotowa okraszona pięknym refrenem Earla Jacoba, drugiego wokalisty i tekściarza Ludzików, niejako wychowanka Pablopavo, z którym udzielał się m.in. w Zjednoczeniu Sonudsystem czy na swojej solowej płycie zatytułowanej „Warto rozrabiać” wydanej w listopadzie 2013). Niestety, im utwór bardziej wartościowy, tym w mniejszym stopniu przebija się do świadomości przeciętnego słuchacza. Poza kawałkami, które już zdążyłem wymienić, na odrębne słowo zasługują „Koty” – z tekstem o pierwszej randce kwietniową porą. W moim odczuciu trochę zaprzepaszczona szansa na dobry singel. Porusza również tekst w „Nemeczku” – historia o Marcinie, studencie, który popełnił samobójstwo. „Polor” był trampoliną do szerszego sukcesu Ludzików – w 2014 roku Pablito otrzymał Paszport „Polityki” za „piosenki łączące podwórkową lokalność ze światowością brzmienia i poetycką głębią”. By odnaleźć natchnienie i ponownie zdemolować scenę alternatywną w Polsce Zespół ruszył w 2016 roku w Bieszczady. Pierwszym efektem wytężonej pracy na odludziu był utwór „Wszystkie neony” z gościnnym udziałem Patryka Kraśniewskiego (zastąpił on Mothashippa na stanowisku klawiszowca Vavamuffin). Ludziki w 2016 zostały zaproszone przez stację telewizyjną HBO do skomponowania kawałka promującego ich najnowszy serial „Pakt”. Owocem tej współpracy został kawałek „Nie wiesz nic”. Oba wymienione wyżej kawałki znalazły się na czwartym albumie kapeli o tytule „Ladinola”. Płyta jest promowana przez single „Ostatni dzień sierpnia” i „Blask”. Jest ona utrzymana w klimacie znanym fanom Ludzików z „Poloru” (czy nawet niektórych numerów „10 piosenek”), jednakże tak wysoko zawieszonej poprzeczki nie była w stanie przeskoczyć. Dominacja utworów powolnych i nieco melancholijnych („Dom dobry”, „Znałem faceta”, „Jak człowiek ze snu”, „Jestem”), a dla kontrastu odrobina zabawy ze starych, dobrych czasów („Major”). Ciekawostką jest fakt dotyczący kompozycji „Toledo” – w dyskusji międzyludzikowej żaden z członków Zespołu nie poparł pomysłu, żeby „Toledo” zostało singlem, zaś w niedawnym głosowaniu fanów na piosenkę, która ma zostać trzecim singlem z płyty wygrało… „Toledo”. Osobiście jestem zdania, że na ciepłe słowo zasługuje „Zguba” z udziałem Oli Bilińskiej w refrenie i piękną gitarą Raffiego. Podsumowując, Ludziki stały się składem idealnie skrojonym pod to, aby Paweł w pełni mógł pokazać swoją poetycką moc w tekstach.

 

Każdemu muzykowi, który nie wybija się ponad przeciętność, obecność w trzech składach wystarczałaby w zupełności. Tym co bardziej leniwym gdyby byli w trzech zespołach przeszkadzałoby istnienie co najmniej w dwóch. Jednak dla Pawła trzy zespoły prowadzone w sposób ciągły i stały (z tym zastrzeżeniem, że Zjednoczenie rzadko produkuje się na koncertach) to zdecydowanie zbyt mało by móc mówić o artystycznym spełnieniu. Po tym jak światło dzienne ujrzało „10 piosenek” (znamienne, że w repertuarze koncertowym z tego krążka zostało wyłącznie „Indziej”…) Pablopavo nawiązał współpracę z Praczasem (Rafałem Kołacińskim, multiinstrumentalistą, członkiem i współzałożycielem zespołów Village Kolektiv i Masala, autorem muzyki do serialu „Boso przez świat” z Wojciechem Cejrowskim w roli głównej, menedżerem Lao Che). Wypowiedział się on o współpracy z Praczim, że to najbardziej zwariowana płyta, jaką popełnił, ponadto z takim materiałem jeszcze nie miał przyjemności się mierzyć. „Głodne kawałki” miały swoją premierę pod koniec listopada 2011 roku. Podział pracy wyglądał następująco: napisanie muzyki było zadaniem Praczasa, za teksty odpowiedzialny był Pablo. Jak to bywa na solowych albumach, ciężko jest je wypełnić wyłącznie tym artystom, którzy sygnują krążek swoim nazwiskiem. Dlatego też w prace zaangażowana została sekcja dęta („Dziw”, „Nie ma roboty”, „Szpilki”, „Kupuj”, „Magnez i wapń”), żona Praczasa (śpiew w „Stówie” i „Zadzwonię i powiem”) były gitarzysta Lao Che Jakub „Krojc” Pokorski („Głodne kawałki”),  znany z występów w Ludzikach Radek Polakowski (melodika w „Byleby”, skrzypce w „Kupuj” i akordeon i skrzypce w „Karawanach”), czy Spięty, na co dzień wokalista Lao Che (refren w „Stówie” – dzięki współpracy Huberta i Pawła jest to utwór dla mnie wielce szczególny). Czego dotyczą teksty na „Głodnych kawałkach”? Można odnaleźć wyraz sprzeciwu wobec agresywnego marketingu („Kupuj”), biznesmena, który został oszukany przez kobietę („Szpilki”), poruszony problem bezrobocia wśród ludzi młodych („Nie ma roboty”), historię pary studentów, której finał zdaje się być uderzająco podobny do „C.S.I. Stegny” („Boczna”), próbę wcielenia się w stuzłotowy banknot („Stówa”), czy opowieść o opowiadaniu od czasów prehistorycznych do drugiej dekady XXI wieku („Technika gęby” z genialnym bitem Praczasa). Na krążku w znakomitej większości odnaleźć można elektroniczne klimaty, jednakże można spotkać się też z ukłonem w stronę Ludzików („Boczna”). Dęciaki należy zdecydowanie pochwalić za „Dziw”, Pracziego za bity do „Głodnych kawałków” i „Karawan”. Wśród recenzentów i krytyków album nie znalazł uznania, fani Pawła również się nie popisali – płyta nie była notowana na Oficjalnej Liście Sprzedaży. A ja tam jestem pewien, że przyszła nowa jakość. Jeśli już przy jakości jesteśmy, kolejny jej objaw w wykonaniu Pablo entuzjaści jego dokonań mogli usłyszeć w październiku 2014. Druga płyta, którą można uznać za solowy materiał Artysty nosiła tytuł „Tylko”. Pablopavo połączył siły ze swoim starym znajomym z Vavamuffin – Mothashippem, który ujawnił się na płycie jako kompozytor („Sobota”, „Carlos”, „Generał”) choć niektóre piosenki są w całości autorstwa Pawła („Ośmiu”, „Mistrzu”, czy „Kołysanka” wspaniale zagrana przez Ludziki na koncercie z cyklu Made in Polska w grudniu 2015 roku). Singlami promującymi album „Tylko” były utwory „Sobota” i „Carlos”. W moim skromnym odczuciu „Tylko” to rzecz dosyć nierówna – wspaniała „Sobota” (która zagościła na stałe w repertuarze Ludzików) i „Ośmiu” obok przeciętnego „Carlosa” i nijakiego „Generała”. Tematyka tekstów? Cierpienia przed śmiercią w szpitalnej sali („Mistrzu”), grupka bezdomnych bez schronienia w zimie („Generał”), utwór poświęcony Markowi Nowakowskiemu, zmarłemu w maju 2014 roku pisarzowi („Sobota”), historia boksera, który się stoczył i zginął w bójce pod barem („Ośmiu”), kolejny raz po „Nie ma roboty” pojawia się temat bezrobocia („Toczenie”). Płyta przypadła do gustu dziennikarzom muzycznym – za 2014 rok w plebiscytach Gazety Wyborczej oraz T-Mobile Music na najlepszą polską płytę „Tylko” zajęło odpowiednio szóste i drugie miejsce. Jest moc, po raz kolejny Pablopavo zyskał uznanie. W kolejnym roku, po premierze „Inity” Zjednoczenia Soundsystem o Pawła z warszawskiej Pragi upomniał się najwszechstronniejszy z wszechstronnych – Praczas. W drugiej części współpracy duet przeistoczył się w trio – Pablo zaproponował Rafałowi komitywę z Anią Iwanek, z którą poznał się jeszcze w czasach soundsystemowych (Iwanek należała do składu 6T’s Club), ponieważ według niego do projektu potrzebny był ktoś, kto umie śpiewać. Pod koniec 2015 roku wydany został „Wir”. Warto odnotować, że Panowie przyjęli trzy założenia przy pracy nad tym albumem. Po pierwsze – jak najmniej perkusji, w celu osiągnięcia nowego, odmiennego efektu końcowego, po drugie – jak najmniej opowieści inspirowanych szarą codziennością, po trzecie – ani słowa o Warszawie. I trzeba przyznać, że założenia spełniają się w stu procentach. Największym wyzwaniem dla Ani jak sama mówi było śpiewanie polskich tekstów (za które odpowiada oczywiście Pablopavo). Tekstowo przeważają romantyczne historie kochanków rozpisane na dwa głosy. Singlem promującym krążek został „Październikowy facet”. Ze smutkiem trzeba przyznać, że to dopiero drugi utwór w przebogatej kolekcji Pablito, który dotarł do szerszej publiczności. Efektem przetarcia tych szlaków było dwunaste miejsce na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Jeżeli chodzi o mojego faworyta, postawiłbym na „Nasz wir” ze względu na rajcującą melodię. W tekstach zdecydowanie wygrywa „Październikowy…”. Reakcje speców od muzyki były dość pozytywne, momentami do tego stopnia, że „Wirem” zajmowała się prasa koncentrująca się głównie na rocku („Gitarzysta”), jednakże promocja płyty była bardzo marna (łącznie zaledwie cztery koncerty w całej Polsce, odwołany występ m.in. w Krakowie). Szkoda, bo ta odsłona Pawła jest jedną z bardziej oryginalnych. Powiedział on o „Wirze”, że to najbardziej awangardowy i popowy zarazem materiał, nad jakim kiedykolwiek pracował. Praczi z kolei zaprosił Pablopavo do kolejnego dzieła, które ma przyjść na świat w 2018 roku. Obydwaj mówią, że nie lubią się powtarzać – znowu będzie demolka na polskiej scenie, to lubię!

 

Paweł z warszawskiej Pragi-Południe jest nienasycony, to już sprawa wiadoma. Przez kilkanaście swojej aktywności na polskiej scenie muzycznej swoją moc przelewał na wiele projektów, kolaboracji, duetów i tym podobnych. Razem z Vavamuffin nagrał utwór „Nigdy” (poruszająca historia bestialskiego morderstwa na młodym człowieku) na składankę „Far away from Jamaica” dedykowaną Sławomirowi „Merlinowi” Gołaszewskiemu. Kilka z gościnnych występów Pabla dokonało się razem z Reggaeneratorem (występ obu Panów jako Zjednoczenie Soundsystem na składance „Polski ogień” w numerze „Gyal na medal” – opowieści o straconej młodości i niechcianej ciąży, połączenie sił z Jarosławem „Sidneyem” Polakiem w utworze „Przemijamy”, którego tekst należy do Pablopavo). Parę działań zostało podjętych również z raperami. Na albumie „Klucz” w utworze „Projekt negatyw” można usłyszeć Pawła razem z Hemp Gru, w „Raptownych realiach” działa on z O.S.T.R., Kwasem, Mercedresem, i Fu. Zaowocowała zwłaszcza sztama z tym ostatnim – co słychać w numerze „Perspektywy” (tercet wraz z Olsenem). Pablito śpiewał również z Anią Rusowicz (wtedy jeszcze w zespole Dezire) w utworze „Niecny uczynek cielesny”. Kolejną kobietą, z którą Pawełek stworzył duet była Marika (a licząc Kamerala, będącego selektorem to jednak tercet) – kawałek „Blanta na melanż” idealnie prezentuje pełnię mocy włożonej w tą kompozycję. Po wydaniu „Vabang!” o Naszym dzisiejszym bohaterze w świecie trzech kolorów zaczęło się robić bardzo głośno. Pierwszymi zawodnikami, którzy zgłosili się po Pablopavo był soundsystem Dreadsquad. A że miał Paweł doświadczenie w zabawie dźwiękiem, to wyszły z tego dwie rzeczy: „Ragga dynamit” i „Mistrzowie mikrofonu”. Za obie ukłony, oczywiście. Kolejna kapela, bardzo uznana, która zauważyła Sołtysa to częstochowski Habakuk. Do nawinięcia swojej zwrotki w „Familijnej komitywie” zaproszony został też m.in. Krzysztof Fląt, znany światu także jako Reggaenerator. W następnym spotkaniu przed mikrofonem, o którym warto wspomnieć zobaczyli się dwaj muzycy o wielkiej sile przebicia – Paweł S. oraz Dariusz „Maleo” Malejonek (Izrael, Armia, Moskwa, 2Tm2,3, Houk). Ich wspólne dzieło to „Trzecia od słońca” (gdzie Pablo oddał „elementarny szacunek” zespołowi Maleo Reggae Rockers), a utwór „Reggaemova” wzbogacił swoim udziałem po raz kolejny niezawodny w każdym calu Reggaenerator. Bardzo ciekawa kooperacja w rozległej liście pablopavowych projektów miała miejsce z zespołem Kadubra. W tekście „Roots & culture” po raz pierwszy i jedyny można odnotować inspirację innym sportem niż piłka nożna, a konkretnie skokami narciarskimi („chcę olewać grawitację jak Kazuyoshi Funaki, chcę szybować jak Primoz Peterka”, wymienieni zostali również Matti Hautamaeki , Adam Małysz, Wojciech Fortuna i Primoz Ulaga). Piękny pierwiastek żeński dodaje Maniana, która swego czasu udzielała się w Zjednoczeniu. Jeśli już jesteśmy przy tym składzie, należy powiedzieć, że pod tym szyldem swoje pierwsze kroki stawiał Earl Jacob (pod czujnym okiem Pawła), we dwóch zaśpiewali w kawałku „Serce frajer” (tekst opowiada o wyższości rozumu nad sercem), a na koncertach promujących krążek „Warto rozrabiać” Pablo niejednokrotnie wspomagał Kubę w „Stój głuptasie!”. Występując na żywo Pablopavo dzielił scenę z takimi wykonawcami jak Ras Luta czy Junior Stress (zwany także „najmłodszym weteranem”, ze względu na bardzo bogate dokonania w wieku trzydziestu jeden lat). Razem z zespołem Village Kolektiv i Miguelem Czachowskim (gitarzystą współpracującym m.in. z Pawłem Kukizem, Leszkiem Możdżerem, czy Blue Cafe) nagrał utwór „Ktoby” – była to pierwsza kompozycja, nad którą pracował do spółki z Praczasem. Momentami miał również romans z jazzem (choć wpływy innych gatunków były tam niemałe) – udzielając się w utworze „Bauagan” Bauaganu Mistrzów. Pozostając przy tematyce jazzu, następny utwór o którym wypada coś napisać to „Tęskny jazz o podziemiu”. Jest to polskojęzyczny cover utworu „Subterranean homesick blues” Boba Dylana, który został popełniony przez zespół dylan.pl – w kooperacji z Pablito. Do wspólnego wykonania numeru „Szum” zaprosił Pawła Piotr „Kacezet” Kozieradzki, a efekt końcowy można obadać na płycie „Dziennik kapitana cz. 1”. Bardzo ciekawą (i moją ulubioną zarazem z gościnnych Pablo) piosenką jest „Urke” (nie mylić z kawałkiem Wilków!) grupy Klezmafour, gdzie Pablopavo opowiada historię bez happy endu o żydowskim chłopcu, wszystko to owiane klezmerskim klimatem, stworzonym przez instrumentalistów. Kolejna tragedia opowiedziana przez naszego dzielnego śpiewaka to ta o śmierci Jolanty Brzeskiej, działaczki ruchu lokatorskiego, która została uwieczniona pod tytułem „To jest piosenka o różnych rzeczach” (rzecz zagrana wspólnie z Ludzikami, jednakże pod szyldem swoim własnym). Hołd Kazimierzowi Deynie oddał Paweł nie tylko poprzez czapkę z jego wizerunkiem – wraz z zespołem Jordan nagrał piosenkę „Legenda Deyny” (bardzo krótką, acz treściwą). Z Damianem Syjonfamem, jednym z młodych zawodników na soundsystemowej scenie wystąpił w utworze „Etykiety”. Pablo również działał jako dziennikarz stacji Roxy FM (audycja „Tramwaj z Pragi”) oraz jako publicysta i felietonista.

 

Jako podsumowanie zgodnie z nową świecką tradycją moje prywatne TOP10 w wykonaniu Pablopavo – pod uwagę zostały wzięte wszystkie składy stałe, jak również występy gościnne.

 

10. Telehon (Ludziki, 2009)
9. Krzysiek (Ludziki, 2014)
8. Boczna (duet z Praczasem, 2011)
7. Oriento (Vavamuffin, 2007)
6. Ośmiu (solo na „Tylko”, 2014)
5. Roots & culture (gościnnie z Kadubrą, 2005)
4. Koronowane głowy (Vavamuffin, 2010)
3. Radical rootsman (Vavamuffin, 2013)
2. Urke (gościnnie z Klezmafour, 2012)
1. Mikołaj (Ludziki, 2014)

 

OGŁOSZENIA:

 

1.       Nie tak dawno temu w kalendarzu mieliśmy trzeci lipca. Tego dnia minęło 46 lat od śmierci „Króla Jaszczurów”, Jima Morrisona. „…and I’m gonna love you, till the heavens stop the rain”.

 

2.       Niezwykle przyjemnie jest zakomunikować, że dnia 25 lipca bieżącego roku będę miał okazję uczestniczyć w koncercie Red Hot Chili Peppers. Daleko mi do bycia fanatykiem Papryczek (a i oceny ich koncertów są dość mieszane), jednakże takiej gwiazdy przepuścić nie wypada, do tego w rodzinnym mieście. Ich najnowszy album, „The Getaway”, odsłuchałem jedynie po części, więc trzeba nadrobić. Choć póki co bardzo dobry jest „Go robot” z tej płyty, zobaczymy jak dalej.

 

 

3.       Na sam koniec bardzo gorąco chciałbym polecić pierwszy album zespołu Piersi pod tym samym tytułem (z czasów kiedy Kukiz był jeszcze poważnym muzykiem, zamiast niepoważnym pajacem). Prześmiewcze teksty i energetyczne instrumenty to jest to! „Lombardino”, „W Poroninie”, „Silesian song”, czy „Idą chłopcy” są klasą same dla siebie, warto.

kilkaslowomuzyce : :
cze 26 2017 #8 - Zimno w Irlandii...
Komentarze: 0

Witam wszystkich. Po wojażach z lewej strony Atlantyku w dzisiejszym odcinku nastąpi powrót na stronę prawą. Miejsce akcji – Limerick, Irlandia. To właśnie tam w 1989 roku został założony zespół, który jest jednym z najbardziej jednoznacznie kojarzonych z latami 90. XX wieku. Uprzedzam, że wyłącznie ten okres zostanie wzięty pod uwagę w moich rozważaniach. Przed Państwem Żurawinki – The Cranberries.

 

Jak wiadomo, sprawa przebicia się ze swoją twórczością w każdym jednym wypadku jest niemałym wyzwaniem. Nie inaczej było i tym razem, gdy bracia Hogan (Noel – gitara, Mike – bas) do spółki z Fergalem Lawlerem (perkusja) i Niallem Quinnem (wokal) zaczynali tworzyć kapelę. W połowie 1990 roku doszło do pierwszej roszady w składzie Zespołu. Quinn opuścił kolegów, a ci stwierdzili z kolei, że przeprowadzą casting na wokalistkę. W nim bezapelacyjne zwycięstwo odniosła Dolores O’Riordan, której talent do pisania tekstów objawił się bardzo szybko (dowodzi temu fakt, że słowa do „Linger” zostały napisane w jedną noc). Po nagraniu dema, na którym znalazły się wczesne wersje „Dreams” i „Linger” wytwórnie płytowe zaczęły prześcigać się w propozycjach kontraktowych. Zespół podpisał umowę z Island Records, która w tamtym czasie współpracowała również z U2.

 

Obie wymienione wcześniej piosenki promowały debiutancki album grupy – „Everybody else is doing it, so why can’t we?”. Jednakże żaden z singli (jak również i cała płyta) nie znalazł początkowo uznania w oczach fanów. W tym miejscu potwierdziła się prawdziwość powiedzenia głoszącego, że najprostsze rozwiązania są najlepsze – po ruszeniu w trasę koncertową (support przed Suede oraz The The), na której nierzadko Cranberries byli przyjmowani cieplej niż główna gwiazda, kapela zyskała rozgłos, a słupki sprzedażowe poszybowały w górę. Jeżeli chodzi o moje prywatne odczucia odnośnie tego krążka, jest on bardzo równy (odstają odrobinę jedyne „Put me down” i „I will always”). Tak „Dreams” jak i „Linger” pomimo odniesienia globalnego sukcesu nie przerastają pozostałych kompozycji. Utworami, które robią różnicę są w moich oczach niezmiennie „Not sorry” (przepiękny opis uczuć towarzyszących Dolores po rozstaniu z ukochanym), „Sunday” (partia perkusji i skrzypiec), oraz „How” (tu akurat na pierwszy plan wysuwa się melodia). Singel „Dreams” dotarł na 8. miejsce w Stanach, a latem 1994 roku płyta znalazła się na szczycie list sprzedaży. Cztery lata później „Dreams” znalazło się na soundtracku do komedii romantycznej „Masz wiadomość”, z Tomem Hanksem i Meg Ryan w głównych rolach.

 

Druga płyta w dorobku grupy na stałe zapisała się w historii rocka. „No need to argue” praktycznie nie niesie ze sobą piosenek wyraźnie odstających na minus od reszty (jeśli o mnie chodzi nie mogę się przekonać jedynie do „Daffodil lament”). To właśnie z tego albumu pochodzi utwór „Zombie”, odwołujący się do wydarzeń z tzw. powstania wielkanocnego (na co wskazuje fragment „It’s the same old team since 1916”). Jest on zadedykowany pamięci dwóch chłopców, którzy zginęli w zamachu bombowym zorganizowanym przez terrorystów z IRA (nie mylić z Gadowskim i spółką) na początku 1993 roku. Już przed oficjalną premierą był on faworytem publiczności (co widać i słychać na „Live” – zapisie audio i wideo londyńskiego koncertu ze stycznia 1994), by z biegiem lat stać się najjaśniejszą wizytówką Zespołu (ponad 537 milionów wyświetleń w serwisie YouTube). Mocnymi punktami są również „Empty”, gdzie bardzo ładnie zostały umiejscowione konga Fergala, jak również „So cold in Ireland” (kompozycja obecna na stronie B singla „Ode to my family”, przemycająca lekką nutę patriotyzmu w swoim tekście). Utwór „Yeats’ grave” opowiada o Williamie Butlerze Yeatsie, irlandzkim poecie przełomu XIX i XX wieku, a w tekście można odnaleźć fragmenty wiersza „No second Troy”. Sprzedażowo wykręcono najlepszy wynik w historii – ponad 7 milionów sprzedanych egzemplarzy wyłącznie w Stanach.

 

Trzecia płyta - „To the faithful departed” – zadedykowana została Danny’emu Cordellowi (przyjaciel Zespołu) oraz Joe’emu O’Riordanowi (dziadek Dolores). Obaj zmarli w 1996 roku, w którym to właśnie wydawnictwo ujrzało światło dzienne. Dla każdego z Panów powstał osobny utwór, odpowiednio – „Joe” i „Cordell”. I jak to zwykle z ciekawymi i wartościowymi kawałkami bywa, „Cordell” ukazał się dopiero w drugim wydaniu, ze wszelakimi bonusami (jednym z nich było koncertowe nagranie „Ave Maria”, gdzie Dolores śpiewa w duecie z Luciano Pavarottim). Żaden z trzech singli (a były to kolejno: „Salvation”, „Free to decide” i „When you’re gone”) nie powtórzył sukcesu chociażby na miarę „Ode to my family”, o „Zombie” czy „Dreams” nie wspominając. Krytycy nie zareagowali z aprobatą na krążek – do tego stopnia że „Q” w 2006 roku umieściło „To the faithful…” na liście pięćdziesięciu najgorszych albumów wszechczasów. Utwór „Bosnia” został poświęcony wojnie jugosłowiańskiej (w tym miejscu muszę się przyznać co do mojej słabości – gdy ten temat przewija się w muzyce, lub też ogólnie w kulturze, bardzo lubię o nim słuchać i go poznawać) oraz oblężeniu Sarajewa. W tym rozdaniu moimi faworytami pozostają niezmiennie „War child” (dzieci przedstawione jako „ofiary politycznych przestępstw”), jak również wspomniany wyżej „Cordell”, który porusza do głębi za każdym jednym razem.

 

Numer cztery – „Bury the Hatchet” – powstał po upływie trzech lat od ukazania się „To the faithful…”. Dolores O’Riordan zdążyła w międzyczasie zostać matką, co przejawia się w mocny sposób w tekstach „You and me” i „Animal instinct”. Jest tam wiele jasno świecących punktów (za przykład mogą posłużyć „Desperate Andy” czy też „Loud and clear”), aczkolwiek krążek nie należy do najrówniejszych. Można nawet stwierdzić, że dzieli się na połowy: udaną (utwory 1-7) i mniej udaną (8-14). Najbardziej uznanym singlem w oczach krytyki stał się „Promises” (12. Miejsce w Wielkiej Brytanii). W celu promocji płyty Zespół wyruszył w światową trasę, która trwała półtora roku i była najbardziej dochodową w dziejach. Sprzedaż stanęła na liczbie oscylującej w granicach 3,5 miliona kopii.

 

Dwudziesty pierwszy wiek nie był dla Żurawinek pasmem sukcesów. „Wake up and smell the coffee” – zarówno jako całość jak i jako single promocyjne z płyty („Analyse”, „Time is ticking out”, „This is the day”) – nie zapisał się w pamięci fanów ani recenzentów. W 2003 roku członkowie Zespołu zawiesili działalność na sześć lat, koncentrując się na karierach solowych, jednakże żadna z tych karier nie przebiegła pomyślnie – wręcz można uznać że skończyły się one zanim dobrze zdążyły się zacząć. Po powrocie mającym miejsce w 2009 roku, The Cranberries wydali album zatytułowany „Roses”. Nie przywrócił on miejsca w czołówce Zespołowi, pomimo tego że niósł ze sobą wartościowe rzeczy („Schizophrenic playboys”, „Show me”). Niepowodzenia w trzecim tysiącleciu naszej ery tym mocniej pokazują, że szczyt został osiągnięty w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku i właśnie dlatego skojarzenie z latami 90. jest w tym wypadku aż tak mocne.

 

Tak jak ostatnim razem pod koniec rozważań, poniżej prezentuję swoje TOP10 dla The Cranberries. Jako że ile Polaków tyle opinii, można się z tym wyborem nie zgodzić. A nawet trzeba, bo o gustach się nie dyskutuje.

 

10. Zombie
9. How
8. Desperate Andy
7. Loud and clear
6. Sunday
5. Not sorry
4. War child
3. Empty
2. Cordell
1. So cold in Ireland

 

OGŁOSZENIA:

1.       „Tata 2, Tata Kazika, niedługo przyjdzie pora - Tata Kazika kontra Hedora“. Słowa z numeru „12 groszy” po dwudziestu latach stały się ciałem. Dziewiętnastego maja miała miejsce premiera płyty „Tata Kazika kontra Hedora” zespołu Kazik i Kwartet Proforma. W przypadku trzeciej części „tatowej” twórczości Kazika po Stanisławie Staszewskim zostały tylko teksty, warstwa melodyczna została opracowana od podstaw przez muzyków Kwartetu. Płyta jest wspaniała zarówno tekstowo jak i muzycznie. Bardzo mocny kandydat do płyty roku, choć należy poczekać jeszcze na siódmą płytę Lao Che, która ma się ukazać jesienią. Moim faworytem w zestawie piętnastu piosenek został utwór „Ogrodnik” – piękna gitara i bardzo urzekający tekst.

 

2.       Na przestrzeni pięciu dni w miesiącu maju najpiękniejszy ze światów stracił dwóch wielkich Artystów z dwóch różnych bajek. Osiemnastego maja po koncercie w Detroit samobójstwo w wieku 52 lat popełnił Chris Cornell, lider takich projektów jak Soundgarden i Audioslave. Informacja to tym smutniejsza gdy zdadzą sobie Państwo sprawę że z „Wielkiej Czwórki z Seattle” nie żyje już trzech wokalistów. Cztery dni później odszedł od Nas człowiek z burzą włosów. Panie Zbyszku, świetnie się oglądało z Panem świat.

 

3.       Dnia siedemnastego czerwca bieżącego roku dawną stolicę Polaków nawiedził System Of A Down. Zagrać dwadzieścia sześć kawałków w dziewięćdziesiąt minut to jest sztuka. Zrobić to z taką ilością mocy i energii potrafią wyłącznie nieliczni. Przez półtorej godziny miałem znów czternaście lat, a fakt usłyszenia na żywo takich numerów jak „Violent pornography” czy „Highway song” zostanie w pamięci dożywotnio.

 

4.       Idą wakacje. Młodsi je mają, starsi jeszcze nie, ale to się zmieni. A jak powszechnie wiadomo wakacje należy spędzać aktywnie. Dlatego też w trakcie dwumiesięcznej przerwy od spraw uczelnianych ramowy plan koncertów uwzględnia takie Zespoły jak Red Hot Chili Peppers, Cree, Vavamuffin, Dżem i Kult. Oczywiście wakacje jeszcze się nie zaczęły więc lista może się wydłużyć o parę pozycji…

 

W następnym odcinku odwiedzę pewnego warszawiaka, który pomimo dość młodego wieku (39 lat) zdążył zostać legendą dwóch polskich scen muzycznych. Jednocześnie chciałbym złożyć przeprosiny za czas produkcji kolejnego odcinka serialu.

 

Z rock’n’rollowym pozdrowieniem!

kilkaslowomuzyce : :